Opowiadania

To takie moje autorskie opowiadanie, mam nadzieje, że się wam spodoba 
Ślub jest dla każdej kobiety najważniejszym dniem w życiu. Każda się denerwuje. To naturalne, że czuje strach wiedząc, że powiem mu dzisiaj „ tak”, prawda? „ W twoim przypadku to nie to” - odezwał się cichy głos w mojej głowie. „ Zamknij się” - próbuję go stłumić. W nerwowym odruchu jadę dłonią po gładkiej, bukowej powierzchni stołu. Obserwuję moje palce zakończone krótko i elegancko obciętymi paznokciami. Połyskuje na nich biały lakier. Efekt godzinnej pracy Justyny – mojej przyszłej szwagierki. Rozglądam się po salonie. Fotele obite czerwoną skórą, potężny drewniany stół i półka z mnóstwem pamiątek. To właśnie tam na dłużej zatrzymałam wzrok. Przede wszystkim znajdowały się tam rodzinne zdjęcia Mikołaja. Mój narzeczony jeszcze jako nastolatek z całą rodziną na wakacjach w Grecji, zdjęcie klasowe, święta, ślubne zdjęcie jego rodziców, on i siostra jako czterolatki bawiący się w piaskownicy...Ten salon był taki rodzinny. Zupełnie inny niż ten u mnie w domu...
  Słońce grzało mnie w plecy. Było ciepło mimo chłodnego wiaterku, który ogrzewał mój policzek. To właśnie w niego przyłożył mi tata. Był pijany. Jak zwykle. Mama po prostu wrzeszczała i płakała. Ona jest chyba chora psychicznie. Zauważam to dopiero mając czternaście lat. Chcę uciec z tego domu. Chcę uciec z tej dzielnicy. Chcę uciec od mojej rodziny. Brat w więzieniu, matka chora psychicznie, ojciec pijak. Kto wie? Może mama była kiedyś normalna? Może to mąż załamał jej psychikę? Czasem jej nienawidzę. Za to, że jest taka słaba. Za to, że nie umie mnie i siebie obronić. Że nigdy nie powiedziała: „ Dość”. Naciskam mocniej kaptur na głowę. On jest moją jedyną obroną przed światem zewnętrznym. On i długie, proste, ciemno – brązowe włosy, którymi zawsze zasłaniam twarz. W ten sposób próbuję ukryć szare oczy, w których widnieje twarz. Usta ściągnięte w wąsko linię i leciutko drżące. Wtedy nie wytrzymałam. Wybuchnęłam płaczem i ruszyłam biegiem przed siebie. Chciałam stąd uciec. Nagle wpadłam na jakiegoś młodego mężczyznę.
  -Przepraszam – spojrzałam na niego niepewnie. Uśmiechał się nietrzeźwo, a jego oczy biegały we wszystkie.
- Nie szkodzi młoda –jego głos przerywała donośna czkawka – A cóż się stało? - zauważył jak ocieram oczy skrawkiem rękawa.
-Nic – odwarknęłam – mam dość życia! Chciałabym przestać czuć cokolwiek! Chciałabym aby moje problemy zniknęły.
Na jego twarz wstąpił lekki pocieszający uśmiech:
- Też tak kiedyś miałem, ale znalazłem na to lek.
- Jaki? - mój głos był słusznie nieufny. Wyciągnął ostrożnie z kieszeni folię z białym proszkiem. Potrząsnął mi ją przed nosem.
- To lek na wszystko – oznajmił – Spróbuj, mi pomógł.
Wiedziałam co to jest, wiedziałam, że to złe. Mimo to wyciągnęłam po to rękę. Po raz pierwszy w życiu tego dnia wzięłam narkotyki.
Tak minęły kolejne trzy lata mojego życia. Narkotyki. Ucieczka od bólu i kłopotów. Mama umarła, a ja siedziałam, gdzieś nawalona. Oblewam kolejną klasę. Jedna, dwie..dopiero trzecia butelka alkoholu pomaga mi o tym nie myśleć. To zapewne wielu wydawało by się dnem. Dla mnie to był jednak przedsionek kłopotów.
Chłodna igła zatopiła się w moim ciało. Dawkę podaję sobie bardzo drżącymi rękami. Siniaki po tym jak ten chłopak mnie pobił nadal bolą. Nadal przed moimi oczami stawała ta scena jak kopał mnie drąc się jednocześnie. Czemu wybawienie i ulga nie przychodzą? Czemu nie czuję się lepiej? Czekam, czekam i nic. Dochodzi do mnie straszna myśl, że prochy już nie pomagają. Przetrząsam rozpaczliwie torbę w poszukiwaniu narkotyków. Może silniejsza porcja pomoże? Już po chwili przekonuję się jednak, że nie mam więcej towaru. Nie mam też pieniędzy by go sobie więcej sprawić. „ Przecież za dwa tygodnie przyjeżdża Darik, on mi da za darmo” - próbuję się uspokoić. „ Dwa tygodnie to nie dużo, wytrzymam” - myślę. Ale chęć zażycia jest coraz większa, nie wytrzymam. Ja potrzebuję teraz, w tej chwili...
Podnoszę się na patykowatych nogach i wycząguję z zaułku, w którym się schowałam. Idąc ulicą staram się nie zwracać uwagi na to, że ludzie się na mnie gapią i szepczą. Na tą puszczalską siedemnastolatkę, która zapewne tylko ćpa i pije. Najbardziej przeszkadza mi to, że to prawda. Jedna łza zsuwa się po policzku. Jestem słaba. Ludzie to widzą. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Jestem bezsilna. Chcę stąd uciec. Pozostaje problem. Gdzie? Chcę uciec od świata, a od niego nie da się nigdzie uciec. Jedynym wybawieniem jest śmierć, którą powitam z radością. A może tego też się boję? Sama już nie wiem. Jestem w więzieniu. Zamkniętym pomieszczeniu, które mnie ogranicza. Jest nim mój umysł. Chce zerwać z narkotykami. Moimi jedynymi towarzyszami. Chce być wolnym człowiekiem. Wiem już, że sama nie dam rady zerwać z nałogiem. Potrzebna mi pomoc. Ludzi. Ale kto mi pomoże? Ci tu co rzucają mi niechętne spojrzenia? Co sądzą, że osiągnęłam dno? Przyspieszyłam kroku, a twarz ukryłam we włosach. Mój oddech ze zdenerwowania stał się świszczący. Wzrok utkwiłam w chodnik. Zobaczyłam nagle czyjeś stopy. Próbowałam je wyminąć. Na próżno. Osoba( po kroju butów domyślam się, że to mężczyzna) zagradzał mi celowo drogę. Podniosłam wzrok i spojrzałam mu w twarz.
- Przepraszam, chcę przejść – Tak dawno nie używałam mojego głosu. Jedyne dźwięki jakie z siebie ostatnio wydawałam to krzyk, jęk i szloch.
- Oczywiście – uśmiechnął się i przepuścił mnie. Gdy przechodziłam obok niego wsunął mi coś do ręki. Zerknęłam na to. Ulotka. Informowała o jakimś duchowym spotkaniu. Może pójdę i zobaczę co to? Może oni mi pomogą?
Nic bardziej mylnego. Poszłam raz. Drugi raz. Trzeci. Czwarty. Nawet nie zauważyłam kiedy dołączyłam do sekty. To ciągnęło się przez trzy lata. Wierzyłam, że wszystko co tam robię ma sens. Że te modlitwy i zebrania, coś mi dają. Mając dopiero jakieś dwadzieścia lat zrozumiałam, że to wszystko nie daje mi szczęścia i spokoju. Że marnuje sobie jeszcze bardziej życie niż, gdy zażywałam narkotyki. Pamiętam dzień kiedy uciekłam...
Budzę się. Leżę na kamiennej posadce. Obok mnie leży Bartek. Mój przyjaciel. Szturcham go w plecy. Musimy dzisiaj stąd uciec. On też nie chce już być w sekcie.
- Wstawaj – szepczę mu do ucha. Drga lekko. Obudził się.
- Dzisiaj? - pada krótkie pytanie z jego ust.
- Dzisiaj – potwierdzam. Dźwiga się na nogi. Idę w jego ślady. Wymykamy się cichutko z pomieszczenia Gdy jesteśmy już na korytarzu biegiem ruszamy do garażu. Znajduje się tam jedno z dwóch aut sekty. Do jednego wieczorem wykradłam kluczyki. Ile czasu potrzebują, żeby zdać sobie z tego sprawę? A może odkryli już kradzież tylko czekają do rana, żeby tym się zająć?
- Paulina ,wchodź – syczy Bartek otwierając drzwi. Wślizguję się posłusznie na przednie siedzenie pasażera. Bartek zajmuje miejsce za kierownicą. Odpala silnik. Wyjeżdżamy z garażu i włączamy się do ruchu autostrady. Pędzimy czarną szosą mijając latarnię oświetlające noc. Za łatwo nam poszło..Staram się okiełznać tą niepokojącą myśl. Bartek skupia się na drodze. Nie rozmawiamy. Z zasady lubię ciszę, ale ta mnie dobija. Przyłapuję się na tym, że ze zdenerwowania przyglądam się dziwacznym znakom na moich nadgarstkach, które zrobiono mi w sekcie. Nawet nie wiem co oznaczają. Naciągam na nie rękawy mojej czarnej bluzy, żeby je zasłonić. Nie chcę ich oglądać. Są jedyną rzeczą, która łączy mnie jeszcze z sektą. Są jak więzy, które nie dają mi spokoju. Będą mnie ścigać. Mnie i Bartka. Nagle słyszę dziwny odgłos. Pękającą oponę. Wpadamy w poślizg. Auto wlatuje do rowu w akompaniamencie mojego przerażonego krzyku. Poduszki powietrzne rozłożyły się. Uderzyłam głową o moją. Leże chwilę w bez ruchu.
- Paula? Paula? Nic ci nie jest? – słyszę zaniepokojony głos Bartka, ale nie mam siły mu odpowiedzieć. Czuję jego rękę na mojej szyi. Sprawdza moje tętno. Przykłada ucho do moich ust.
- Oddycha – szepcze do siebie. Chyba myśli, że jestem nieprzytomna, bo nadal mam mocno zaciśnięte powieki. Boję co zobaczę, gdy je otworzę.
- Zobaczę co się stało. Zaraz wracam – powiedział. Usłyszałam odgłos otwieranych i zamykanych drzwiczek Dlaczego pękło koło? Coś je musiało przebić. Przypomniały mi się filmy akcji z pościgami, gdzie strzelano w oponę aby ją przebić...
- O mój boże, Bartek, nie – zrozumiałam co się stało. Z całej siły pchnęłam drzwiczki auta. Przez chwilę szarpałam się z nimi, aż w końcu ustąpiły. Wyskoczyłam z pojazdu. Pierwsza rzecz jaka mnie uderzyła to to, że jest bardzo zimny wieczór. Druga – Bartek stoi naprzeciwko mężczyzny z sekty, które celuje w niego pistoletem. Zanim zdążam zrobić cokolwiek, żeby go uratować pada strzał. Bluza Bartka szybko nabiega krwią. Patrzy – jakby zdumiony – na ranę. Po chwili osuwa się na wilgotną trawę.
- Nie!!! - wyrywa się z moich ust zduszony okrzyk w chwili, gdy to co widzę dociera do mojego umysłu. Nie to niemożliwe, Bartek nie może zginąć! Mężczyzna odwraca się w moją stronę. Ciemne oczy zwężają się. Unosi pistolet. Jeszcze chwila i będzie po mnie...
- Tam ktoś jest! - krzyczą policjanci, którzy wysiedli właśnie z wozu zatrzymującego się na poboczu autostrady. Mężczyzna też ich zauważył. Wsuwa broń do czarnego palta i syczy na pożegnanie:
- Znajdę cię.
Następnie odbiega w ciemność. Bez namysłu przyklękuję przy Bartku. Jego wzrok jest błędny jakby nie mógł go skupić na żadnym konkretnym punkcie. Zdejmuję pospiesznie bluzę i próbuję zatamować nią krwawienie.
- Bartek, słyszysz mnie?
- Przepraszam.. - mamrocze niewyraźnie tak, że dopiero po chwili rozumiem co powiedział.
- Za co? Na litość boską za co? - zaczęłam nim gwałtownie trząść z nadmiaru emocji i rozpaczy jaka mnie ogarniała. On umrze, wiem to teraz na pewno.
- Obiecaj mi..Znajdziesz normalne życie, będziesz mieć dzieci i męża – jego głos przez chwilę zabrzmiał prawie normalnie. Ale nie zwiastowało to życia. Przeciwnie, to były jego ostatnie słowa. Po chwili jego głowa osunęła się bezwładnie, a powieki przymknęły się. Mój przyjaciel wydał ostatnie tchnienie w tą ciemną noc.
Teraz spełni się marzenie Bartka. Wyjdę za mąż. Będę mieć normalne życie. Może przestanę żyć w ciągłym lęku? Nawet teraz będąc w tym pomieszczeniu sama obawiam się tego, że mnie znajdą. Że mężczyzna w czarnym palcie wypełni swoją złowieszczą obietnicę. „ Znajdę cię”. Te słowa nadal pobrzmiewają w mojej głowie. Próbuję się uspokoić. Wszystko będzie dobrze. Wyjdę za Mikołaja i będziemy żyć długo i szczęśliwie. Ale czy ja go naprawdę kocham? Czy nie robię tego dla tego, że pragnę się ustatkować, a nie być z nim do końca życia?
- Hej, hej - Justyna uchyla drzwi – Mam suknię – unosi w górę rękę, żebym mogła zobaczyć, że ma przerzucony przez nią biały materiał. Moją kreację ślubną. - To jak, mogę wejść?
Kiwam jedynie głową w odpowiedzi.
- To jak, dzisiaj wielki dzień, nie? - zagaduje mnie siostra mojego narzeczonego, gdy już zamknęła za sobą drzwi i zabiera się za pomaganie mi w ubieraniu sukni. Potakuję. Trema cię zjada, że nic nie mówisz? - próbuje dociec, gdy widzi brak jakiegokolwiek podekscytowania z mojej strony.
- Aha.. - mruczę. Justyna najwyraźniej urażona tym, że nie chcę z nią obgadać wszystkich szczegółów ślubu nie odezwała się już do mnie ani razu.
Szczerze mówiąc była to bardziej nagroda niż kara, bo moja przyszła szwagierka znana ze swojej gadatliwości umie czasem naprawdę uprzykrzyć życie. Nie mogę się nadziwić jak szybko i zręcznie idzie jej z moją sukienką.
- Teraz fryzura – mruczy sama do siebie pod nosem i wskazała mi krzesło obok biurka, na którym rozłożone były urządzenia żywcem z salonu fryzjerskiego i kosmetyki( nie tylko do włosów na co jęknęłam w duchu, bo była pewna, że Justyna nie spocznie póki nie zrobi mi makijażu). Niezadowolona z tego faktu zajęłam wyznaczone mi miejsce i czekałam co się będzie działo. Najpierw zabrała się za włosy. Zamykam więc oczy i wracam myślami do chyba jedynego miłego wspomnienia w moim życiu, które otworzyło najszczęśliwszy okres w moim życiu. Poznałam wtedy Mikołaja...
Myję mopem podłogę. Z radia leci hit lata. Nie znam słów, ale lubię tą pogodną melodię. Jedynym człowiekiem oprócz mnie, który nie opuścił jeszcze lokalu jest wysoki, jasnowłosy student. Ostatni klient. Z zadowoleniem sączy koktajl i przygląda się z wyraźnym rozbawieniem jak zahaczam niechcący mopem o plastikowe wiaderko z wodą, a płyn rozlewa się na posadzkę. Prycha rozbawiony w swój napój, a ja rzucam mu niechętne spojrzenie.
- Mógłby pan się pospieszyć. Powinnam zamknąć o dwudziestej. Jest już wpół do dziewiątej. Szef mi nie zapłaci za nadgodziny – warknęłam biorąc się do sprzątania.
- Uch..to szkoda, chciałem zamówić dokładkę. A wie pani jak to mówią. Nasz klient nasz pan – tak, gościu ewidentnie się prosił o dostanie mopem w twarz. Nagle coś mi przyszło do głowy.
- Oczywiście, nasz klient nasz pan – powiedziałam to tak słodkim i uprzejmym tonem, że aż go zatkało. Podeszłam za ladę i zaczęłam robić koktajl. Gdy już go zrobiłam wróciłam do stolika mężczyzny. Wyciągnął po niego rękę, a ja...przechyliłam kubek i wylałam na mężczyznę jego zawartość. Po chwili z jego włosów na koszulkę skapywała gęsta, zimna, truskawkowa ciecz. Mężczyzna obtarł oczy, spojrzał na mnie, wstał i wybiegł. „ Wyrzucą mnie z pracy, facet na mnie doniesie – myślę tępo – ale przynajmniej warto było”. Kończę myć podłogę w jakiś kwadrans. Przerzucam więc torebkę przez ramię, upewniając się uprzednio czy wszystkie maszyny są wyłączone. Następnie wychodzę zamykając za sobą drzwi na klucz, który jutro rano przekażę szefowi. Gdy mnie będzie zwalniał. Ruszam w stronę osiedla, gdzie w jednym z bloków wynajmuję jednopokojowe mieszkanie. Od roku się ukrywam. Od roku Bartek nie żyje. Spuszczam głowę przygnębiona tą myślą i poczuciem winy jakie kotłuje się we mnie od roku. On przeze mnie zginął. Przez moją głupotę. Przez to, że nie kazałam mu zostać w środku. Mógłby teraz ze mną pracować w kawiarni na obrzeżach Warszawy. Gdyby tylko wtedy nie zginął...W tym momencie czyjeś dłonie zakrywają mi oczy. Jest ciemno. Jedyną moją paniczną myślą jest: „ znalazł mnie, to już koniec”...v - Zgadnij kto to – słyszę głos tego klienta z kawiarni.
- Ty – syknęłam wściekła.
- Strzał w dziesiątkę – podsumował rozbawiony.
- Odsłoń mi oczy! - nakazałam wiercąc się nie spokojnie. O dziwo wykonał moje polecenie.
- Dziękuję – rzucam to z całą wściekłością na jaką było mnie stać i dalej brnę przed siebie w stronę mojego mieszkania.
- Ej zaczekaj, miałem nadzieję, że dasz zaprosić się na kawę – próbuje mnie dogonić. Przypominam sobie jego niedowierzającą i lekko przestraszoną minę, kiedy oblałam go koktajlem. Nie wytrzymuję i parskam śmiechem: - Ty? Mnie na kawę? Jesteś masochistą i.. - waham się przez chwilę szykując odpowiedniego słowa – ryzykantem.
Wyprzedza mnie blokując dalszą drogę.
- Ale tacy się najbardziej podobają dziewczynom. Co nie? - dopiero wtedy zauważam, że jest naprawdę przystojny. Umięśniony, opalony co kontrastuje z obciętymi najeża jasnymi włosami. Piękna twarz ma wesoły wyraz. Jego uśmiech kojarzy mi się z tak dobrze znanym mi uśmiechem Bartka.
- Mi nie – udaje mi się w końcu wydukać z wyższością.
Zastanawia się chwilę nad odpowiedzią.
- Ale jeżeli nie zaryzykuję zaproszenia cię na kawę to stracę okazję do bycia twoim księciem – posyła mi zalotny uśmiech.
- Zgoda... - mówię ostrożnie – Ale nie myśl sobie..i tak jesteś głupi.
- Nie śmiem twierdzić inaczej – śmieje się i wyciąga w moją stronę rękę – Mikołaj.
- Paulina – podaję mu swoją dłoń i rumienię się lekko.
Tak w niedługim czasie staliśmy się parą. Od naszego spotkania minęły jakieś dwa lata.
- Gotowe – Justyna odsuwa się na pewną odległość, aby się przyjrzeć swojemu dziełu.
- Stań – nakazuje z bardzo poważną i tylko zdenerwowanie sprawia, że nie wybucham śmiechem.
- Obróć się – kreśli palcem kółko w powietrzu. Wykonuję polecenie. Uśmiecha się z zadowoleniem.
- Chcesz się zobaczyć? - nie czekając na odpowiedź prowadzi mnie do lustra na drzwiach szafy. Gdy widzę piękną kobietę, która tam się znajduje opada mi szczęka. Przecież to nie mogę być ja...Bo przecież te misternie ułożone czekoladowe loki nie są moimi wysuszonymi, prostymi, jasno – brązowymi kudłami. A ta niesamowita, piękna, niedająca się przeoczyć twarz nie jest tę przeciętną buźką, na którą nikt nie zwraca uwagi. Ciało młodej kobiety( bądź też bajkowej zjawy) ubrane jest w białą suknię z białego aksamitu. - I jak się podoba? - o ramię nieznajomej opiera się Justyna i uśmiecha promiennie.
- Cudo – tylko tyle jestem w stanie wyszeptać w totalny zachwycie i oszołomieniu.
- Cieszę się, już na nas czas – chwyta mnie za rękę i ciągnie na dół. Muszę unosić kreację do góry, bo jest stanowczo za długa na bieg po schodach, do którego zmusza mnie Justyna. W pojeździe, który wiezie nas do pobliskiego kościoła, w którym ma się odbyć uroczystość. Jestem przez cały ten czas spięta. Mikołaj nie jedzie ze mną. On już tam na mnie czeka. Zaciskam ręce tak mocno na rąbku sukni tak, że aż knykcie mi bieleją. W końcu jesteśmy na miejscu. Opuszczam pojazd i wchodzę do kościoła. Rozbrzmiewa marsz weselny. Stoi tam na drugim końcu kościoła przy ołtarzu z kapłanem u boku. Idę przed siebie i patrzę tylko na tą rozpromienioną moim widokiem twarz. Gdybym spojrzała na gości stchórzyłabym z pewnością i uciekła.
Gdy wypowiadam te sakralne słowo: „ tak” jestem jednej rzeczy na świecie jestem pewna. Mianowicie tego, że kocham Mikołaja. W końcu ceremonia kończy się więc zmierzamy do drzwi krocząc pod ramię środkiem świątyni. Teraz mogę przyglądać się twarzom gości. Jest to naturalnie rodzina i przyjaciele Mikołaja. Ja nie mam nikogo oprócz niego. Wtedy dostrzegam jedną twarz, którą i ja znam. Ciemne oczy. Ogarnia mnie panika. „ Znajdę cię”... Jest za późno na ucieczkę. Słyszę ogłuszający strzał. Po moim ciele rozchodzi się niewyobrażalny ból. Padam na ziemię. Słyszę zamieszanie. Odgłosy pogoni za mężczyzną. Za zabójcą Bartka. Zostaje tylko jedna osoba.
- Paulina – jego rozpaczliwy głos i łzy są najgorsze na świecie. Mikołaj kładzie moją głowę na swoich kolanach i rozumie, że nic więcej nie może zrobić. Umieram. Wyciągam rękę w jego stronę. Jego policzek wydaje się oddalony o tysiąc kilometrów. Chce ostatni raz poczuć jego skórę. W końcu udaje mi ją musnąć palcami.
- Przepraszam – charczę z trudem i uśmiecham się lekko. Moja dłoń opada, a ja wraz z nią w ciemność.

2 komentarze:

  1. CUDO !!! Popłakałam się na końcu:') Piękne opowiadanie ❤❤❤

    OdpowiedzUsuń
  2. Popłakałam się :( Piękne opowiadanie, jak zwykle zresztą genialne ;)

    OdpowiedzUsuń