niedziela, 1 stycznia 2017

Rozdział XXIII - Percy

Szpital polowy bardzo przypominał ten obozowy. Dało się jednak zauważyć pewne różnice – zamiast pokaźnej liczby pacjentów, takich jak ofiary żartów któregoś z braci Hood z lekkim obrażeniami lub tych w poważnym stanie, ofiary żartów obojgu braci Hood jednocześnie, pomieszczenie świeciło pustkami. Najwyraźniej synowie Hermesa zgodnie uznali, że na czas wojny robią zawieszenie broni z psikusami, bo w namiocie nie dostrzegłem żadnego twerkującego osobnika, jednocześnie zwijającego się z bólu.
Minęliśmy z Annabeth tylko jedną prycz, na której ktoś był.
- Sadie! - nie mogłem się tam nie zatrzymać, mimo że przyszedłem tu w określonym celu. Siedziała wygodnie wsparta na poduszkach, Kiedy usłyszała mój głos, uniosła lekko głowę. - Percy? - nie wiem, czy to niepewność w jej głosie, choć stałem tuż przed nią, czy też fakt, że uśmiechała się do szafki nocnej (a miałem prawie stuprocentową pewność, że nie przypominam żadnego mebla) sprawiła, iż uznałem, że coś tu nie gra.
- Wszystko w porządku? - tym razem dobrze skierowała głowę w moją stronę, a ja aż zrobiłem krok w tył, głośno wypuszczając powietrze. Annabeth rzuciła mi spojrzenie pełne dezaprobaty. Było to uniwersalne spojrzenie na wszystkie moje nietakty, więc ciężko mi było jednoznacznie stwierdzić, co dolega Sadie. Obstawiałbym jednak, że to coś z oczami, na których to, właściwie, widok tak zareagowałem. Były o odcień bladsze, kojarzyły się z letnim niebem, które nagle okryła gęsta mgła.
- Co się stało? - wydusiłem.
- Och, wiesz. Moja niesubordynacja, przeciągnięcie Lissy na ciemną stronę, zwiady, Feniks, tymczasowa utrata wzroku – brzmiało to jak bredzenie szaleńca. Wspominałem już, że zawsze dobrze się rozumieliśmy z siostrą Cartera? - To długa historia.
Skinąłem głową, a potem przypomniałem sobie, że ona nie może tego zobaczyć.
- Przytakuję ci – poinformowałem ją. Parsknęła.
- Dzięki. Rozważałeś kiedyś karierę półboga–przewodnika? - nie zdążyłem nawet poważnie zastanowić się nad tą ofertą, bo przypomniała sobie o czymś – Skoro ty wróciłeś, to mój brat też, nie? Gdzie on?
Wziąłem głęboki wdech. Teraz nadszedł najtrudniejszy moment rozmowy.
- Czy uwierzysz, w to, że został poważnie raniony przez niebieskiego wilka ze świecącymi oczami, a jak był już prawie martwy to rozbłysło światło, pojawiły się dziwne kobiety o zwierzęcych twarzach, zaczęły śpiewać, a twój brat zniknął w blasku chwały i zapachu piżmu?
Zastanowiła się chwilę.
- Tak – zastanowiła się jeszcze chwilę, pocierając dłonią podbródek – Zdecydowanie tak.
- Jest z tobą Annabeth, prawda? - domyśliła się.
- Cześć, Sadie – moja żona odezwała się po raz pierwszy od naszej wizyty w szpitalu – Jak tam? Czy ...czy jest jakaś poprawa?
Dziewczyna uśmiechnęła się cierpko.
- Zamiast czarnych plam, widzę szare plamy, więc tak, chyba tak, można to uznać za dobry znak.
- Musimy już iść, trzymaj się – poklepała delikatnie naszą młodszą przyjaciółkę. Mimo że byliśmy razem już tyle lat, a znaliśmy się jeszcze dłużej – nigdy nie przestawało mnie dziwić jak łagodne mogą być ręce, które były zdolne do łamania kości i rzucania ludzi na ziemię chwytami judo (żebyście nie mieli złego zdania o mojej żonie – to tylko w uzasadnionych przypadkach, typu, gdy ktoś znika bez słowa na osiem miesięcy). Dobrze, że była taka troskliwa w stosunku do Sadie – inaczej nie byłbym przygotowany na to, co nastąpiło chwilę później, gdy zaprowadziła mnie do niewielkiej przestrzeni, oddzielonej od reszty szpitala polowego przy pomocy kilku zasłon, ustawionych przy jednej z materiałowych ścian. Za nimi znajdowało się metalowa skrzynka, która wyglądała na dzieło któregoś z dzieci Hefajstosa. Ciężko mi było jednoznacznie określić co to jest. Podręczny przybornik na narzędzia? Machina wojenna? Źródło zasilanie pola siłowego przeciwpotworowego? Kolejne ulepszone połączenie playstaion, kineckta i maszyny do nachos? Naprawdę ciężko było wybrać którąś z możliwości, wiedząc, że jest to wytwór domku/namiotu/czy czego tam, co postanowili sobie wybudować byleby się odróżniać od reszty i mieć stały dostęp do wifi numer dziewięć (pewnie zastanawiacie się skąd wiem – gdy kiedyś zobaczycie ogromne na cały produkt logo, w meksykańskich barwach „Valdez and company”, to pogadamy), i mając tylko pierwszy rzut oka na ocenienie sytuacji.
Ale Annabeth ubiegła mnie, ostrożnie pochylając się nad tajemniczą skrzynką i ostrożnie wyjmując z niej (od razu okazało się, że od góry nie było żadnego wieka), delikatnie, ale z dostrzegalną wprawą kocyk o podejrzanie niemowlęcych kształtach.
Albo moje dziecko trzymano w maszynie do nachos, albo to była kołyska.
Moje dziecko. Moje dziecko. Moje dziecko.
Annabeth podniosła twarz, którą chwilę wcześniej kierowała ku trzymanemu zawiniątku i jej czuły uśmiech zamienił się nieco w rozbawiony.
Gdy powiedziała mi, że musi mi coś koniecznie pokazać, to nie skojarzyłem jakoś faktów z tym, że już nie ma ogromnego brzucha. Chyba po ośmiu latach wreszcie zaczynam rozumieć, dlaczego Annabeth upiera się przy stanowisku, że jestem ciężko myślący...Ej, osiem lat, to wcale nie tak dużo jak na takie odkrycie!
- Chcesz ją potrzymać? - zapytała szeptem. Skinąłem powoli głową, jednocześnie przełykając ślinę i czują narastając panikę. Co teraz powinienem zrobić? Nie mam przygotowanego żadnego przemówienia młodego ojca ani nawet dolara przy duszy na kieszonkowe. Jestem okropnym ojcem, zanim się obejrzę będzie chciała chodzić po galeriach handlowych i trzymać się za ręce z chłopakami, a ja nie wytrzymam psychicznie i będę się próbował utopić, a potem przypomnę sobie, że nie mogę się utopić, bo jestem synem Posejdona, który będzie złym dziadkiem, rozpieszczającym wnuczkę i niszczącym tym samym lata naszej pracy, żeby wychować ją na porządnego obywatela płacącego podatki i...
Wszystkie obawy zniknęły w chwili, w której ujrzałem malutką, okrągłą twarzyczkę śpiącej Annarcy.
Mojej Annie.
Zdałem sobie sprawę, że Annabeth asekurowała moje ręce przez dłuższą chwilę, dopiero gdy mnie puściła, zostawiając naszą córeczką w moich, już nie tak bardzo, roztrzęsionych ramionach. Nie było na szczęście za wielu świadków tego jak prawie dwumetrowy facet, ze szramą na pół twarzy seplenił niczym małe dziecko i robił co chwilę „A kto tuuuu? Tatuś tuuuuu!”. Nie wiem ile czasu minęło, kiedy w mojej głowie powróciły wspomnienia i lęki sprzed roku.
- Co się stało? - moja żona nie mogła nie dostrzec zmiany w moim zachowaniu. Milczałem. Jak miałem jej wytłumaczyć, że osoba, którą oboje tak bardzo kochamy, wszyscy będą chcieli zabić i że nawet jeżeli uda nam się ją uchronić, to prawdopodobnie zniszczy nas i wszystko w zasięgu drogi mlecznej? A co gorsza: czy byłem w stanie przyznać Annabeth rację, że jej matka nie jest aż tak okropna i zachowała się całkiem w porządku próbując mnie ostrzec?
- Czy ma to może coś wspólnego z tym, że nasza córka stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszechświata i zarówno nasi wrogowie, jak i bogowie, w tym twój ojciec i moja matka będą próbować ją zabić, co wiąże się z tym, że nas też? - ton jej głosu nie odbiegał troskliwością od poprzedniej wypowiedzi, dlatego chwilę zajęło mi uświadomienie sensu tego co usłyszałem. I wtedy mało brakowało abym upuścił Annarcy.
- Nie patrz tak na mnie, Percy – roześmiała się, ale zabrzmiało to niezwykle smutno. Jej śmiech był pełen rezygnacji – Wiem o wszystkim. A jeśli oddasz mi teraz naszą córkę, żebym nie musiała umierać z niepokoju, że za chwilę zafundujesz jej traumę do końca życia związaną z upadkami z dużych wysokości, opowiem ci wszystko.
Jedną z licznych zalet córki Ateny jest to, że nawet najbardziej porąbana historia brzmi tak jakby miała jakikolwiek sens. Tak, więc nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że Annabeth odbyła z Tomem podróż do metafizycznej, istniejącej poza naszą rzeczywistością, do której dostała się przez najsławniejszy obraz Leonarda DiCaprio (jestem prawie pewien, że to ten drugi tonął na Titanicu) biblioteki Ateny, gdzie pogadała z babciami fatami, zdobyła Wiedzę przez wielkie W, dzięki czemu poznała przepowiednię o naszej córce.
Gdy zapytałem się ją czy w ten sam sposób dowiedziała się, że ja wiedziałem wcześniej, roześmiała się.
- Domyśliłam się – wyjaśniła – Nabrało sensu to wszystko...sam wiesz kiedy – tak, dobrze wiedziałem kiedy, miała na myśli te kilka pierwszych miesięcy, gdy największym zagrożeniem dla naszego dziecka byłem ja sam – Sam rozumiesz, że miałam do wyboru uznać cię za dupka albo za kogoś, kto był gotowy zrobić okropne rzeczy, żeby mnie chronić.
Jednak nadal nie wiem jednego. Skąd ty wiedziałeś?
W tym momencie Annie się przebudziła. Krótka lekcja z dnia dzisiejszego. Niemowlaki nie budzą się bez płaczu.
W czasie, gdy Annabeth zabrała się do zmieniania jej pieluszki, ja zdobyłem się na opowiedzenie jej o rozmowie z Ateną.
Gdy kończyłem, kołysała już naszą córeczkę na rękach. Mała nie spała – miała śliczne niebieskie oczka. Słyszałem kiedyś, że wszystkie dzieci w pierwszych tygodniach życia mają takie, a z czasem przybierają właściwą barwę. Miałem nadzieję, że to prawda, bo inaczej oznaczało to by, że...Nie, nie chciałem o tym myśleć. Jednak list schowany w kieszeni dżinsów, który zabrałem z apartamentu pana Magnusa życzącego miłej śmierci, ciążył mi jak nigdy dotąd.
- Oczywiście! - ucieszyła się Annabeth, wyrywając mnie z moich ponurych rozważań – Atena! To dzięki niej żadna ze stron, ani sługi Chaosu ani bogowie...
- Ani ci źli, ani ci jeszcze gorsi – wtrąciłem. - Nie wiedzą o Annarcy! Moja mama nas kryje – rozpromieniła się jeszcze bardziej – Annarcy jest bezpieczna, rozumiesz? Bezpieczna. Wszyscy tutaj myślą, że nie żyje, a to jest mała półbogini, której śmiertelny rodzic zginął, a ona został uratowana przez Grovera. Rozumiesz? Jest całkowicie bezpieczna.
Zamrugałem.
- Yyyy...możesz powtórzyć ten fragment o tym, że sfingowałaś śmierć Annie? - wyciągnąłem ręce w jej stronę.
Popatrzyła na mnie ze smutkiem, ale podała mi córkę.
- To był jedyny sposób, Percy.
- Taak – powiedziałem w końcu – Pewnie masz rację. Atena, wtedy, pewnie też miała rację – uśmiechnąłem się do niej szeroko – Ale ja i tak zrobię, co uważam.
- Pe..
Ale ja już wybiegłem zza zasłonek, kilkoma susami znalazłem się poza namiotem polowym, wydaje mi się, że gdzieś za sobą usłyszałem krzyk Sadie:
- Dlaczego Percy kradnie to dziecko?
I chwilę potem byłem już w samym centrum obozowiska: - Hej, ludzie! Jest coś co muszę wam powiedzieć.
Gdy Annabeth przecisnęła się przez tłum zainteresowanych tym, co mam do powiedzenia, który się utworzył wokół mnie, byłem już w połowie opowieści. Zacisnęła pięści jakby była gotowa zabić nas wszystkich, byleby tylko Annie pozostała bezpieczna. Ja jednak za bardzo ufałem tym ludziom i wiedziałem, że nas nie zdradzą. Ani magowie, ani herosi.
Kiedy umilkłem, zapanowała kompletna cisza.
Pierwsza wystąpiła do przodu Lissa.
- Przysięgam na Styks, że, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, oddam życie za Annarcy Jackson – oświadczyła głośno – Ewentualnie popilnuję ją kiedyś wieczorem, jeżeli będziecie chcieli mieć z Annabeth trochę czasu dla siebie.
Uśmiechnąłem się do niej z wdzięcznością. Do Lissy dołączały kolejne osoby, a ja czułem niewysłowioną ulgę. Niektóre dziewczyny podchodziły uściskać Annabeth. Kiedy przytulała się z Piper, córka Ateny popatrzyła na mnie znad ramienia przyjaciółki.
„Jeszcze dzisiaj nie oberwiesz, Glonomóżdżku” zdawało się mówić jej spojrzenie. Uśmiechnąłem się sennie, przyciskając Annie do piersi. Mojej córeczce nie grozi już nic, z wyjątkiem tego co grozi nam wszystkim, a ja w przeciągu najbliższych godzin nie zginę z rąk własnej żony. Czy może być coś cudowniejszego?

Nie, jednak z pewnością może być coś gorszego. Obudziłem się w namiocie, który Annabeth dzieliła z Leną, Lissą i kilkoma innymi dziewczynami. Leo przeniósł tu kołyskę ze szpitala polowego. Rozejrzałem się dookoła – nie mogło minąć wiele czasu odkąd się położyłem. Byłem jeszcze bardziej zmęczony niż wcześniej.
Najwyraźniej obudziło mnie przybycie Malcoma, jednego z przyrodnich braci Annabeth.
- Na razie wstrzymaliśmy ogień, choć trochę ciężko było opanować chłopaków od Aresa, ale Annabeth... - chłopak dotknął ramienia mojej żony – Facet, których ich prowadzi chce rozmawiać tylko z tobą.
Annabeth wydała z siebie cichy okrzyk i wybiegła z namiotu.
- Malcom – zawołałem. Chłopak spojrzał w moją stronę.
- O czym rozmawialiście? - Potarłem twarz rękawem, żeby się trochę rozbudzić.
- O tym, że przed obozem stoi tysięczna armia wikingów.

Najpierw nie zobaczyłem potencjalnego zagrożenia, za które można by było uznać armię przynajmniej trzy razy liczniejszą od naszej ubranej w kolczugi i uzbrojonej w ogromne topory, tylko jak Annabeth wtula się w jakiegoś obcego blondyna. Już wtedy czerwona lampka zaświeciła w mojej głowie. A zaczęła nieznośnie pulsować i zawodzić alarmem, gdy wyszeptała:
- Tak się cieszę, że jesteś Magnusie.
Równym krokiem podszedłem do chłopaka i trzasnąłem go pięścią między oczy. W trzaskaniu ludzie pięścią między oczy słabe jest to, że samemu można oberwać.
Niestety nie byłem w tym wyjątkiem i po chwili szamotaliśmy się z panem Magnusem Życzącym Miłej Śmierci po ziemi.
- Dosyć! - Annabeth jakimś cudem udało się wkroczyć między nas i rozdzielić przy niewielkiej pomocy dwóch byczków od Aresa. Z satysfakcją zauważyłem, że gościu miał napuchniętą wargę.
- Percy – syknęła – Możesz mi wyjaśnić, czemu próbowałeś mi zabić kuzyna?
- Czemu? - burknąłem – I ty się mnie jeszcze pytasz...Czekaj, kuzyna?
- Poznaj Magnusa Chase. Mojego kuzyna – wskazała ręką chłopaka – A ty myślałeś, że kogo? - Jak by się tak przyjrzeć, to przypomina trochę Chaos – przechyliłem głowę – Tylko taki co się postanowił przefarbować na Lihmala.
- Dzięki, ale to naturalny blond – odparował kuzyn Annabeth, dopiero teraz zaczynałem dostrzegać podobieństwo rodzinne, w sposobie mówienia i postawie chłopaka, oraz w tym, że jasne włosy były pofalowane. Zapewne, gdyby je skrócił byłby kręcone – Ja przynajmniej nie próbuję się upodobnić do Anakina Skywalkera – spojrzał wymownie na moją szramę. Z godnością zignorowałem tą uwagę i zwróciłem do Annabeth:
- Skoro jest twoim kuzynem, to czemu nie mówił nic wcześniej?
- Kiedy? Przed czy potem jak mi przywaliłeś w twarz? A może pomiędzy kopaniem, a przyduszeniem mnie do ziemi? - zadrwił chłopak.
- Aha! - zatriumfowałem wskazując na niego palcem – Czyli przyznajesz, że cię przydusiłem.
- Gdybym nie zdecydował się zostać waszym sojusznikiem i byłbym gotowym na to, że jakiś matoł mnie tu zaatakuje to już byś nie miał wnętrzności – uśmiechnął się uprzejmie.
- Ty byś natomiast swoje miał, bo bym ci je zwrócił ładnie zapakowane – odparłem równie grzecznie.
- Kretyni! - Prychnęła Annabeth i odwróciła się na pięcie.
- Kocha nas – stwierdziłem.
- Wcale nie, idioto! - krzyknęła jeszcze oddalając się w stronę obozu.
Magnus pokiwał głową.
- I to bardzo.

poniedziałek, 31 października 2016

Rozdział XXII - Perpsektywa Cartera

Kobieta miała na sobie luźną ciemną tunikę. Jej dłoń spoczywała na głowie smukłego, czarnego psa. Zmrużyłem oczy. Wszechogarniającym mroku, pomimo tego, że w sylwetkach – zarówno zwierzęcia jak i kobiety - było coś znajomego, nie mogłem zidentyfikować postaci. Wtedy silniejszy podmuch zawodzącego wiatru rozegnał chmury zakrywające księżyc, a ja zobaczyłem kto przede mną stoi.
Zamarłem.
Szakal najczęściej był zwiastunem czegoś dobrego. Oznaczało, to, że Anubis aka Walt zjawił się i zabierze Sadie z domu Brooklińskiego na kilka wspaniałych godzin, do jakiegoś ciemnego zaułka, kostnicy, domu pogrzebowego albo....hm, może jako prawny opiekun mojej siostry powinienem zacząć interesować się dokąd się włóczy? Ale Anubis był nie tylko chłopakiem Sadie. Był też bogiem pogrzebów.
I omenem śmierci.
Co mogło oznaczać, że...Przeniosłem wzrok na twarz kobiety. Była młoda i piękna, więc jej zmartwieniem powinno być raczej napisanie zaproszeń na wręczenie dyplomu uniwersytetu albo na ślub, a nie sporządzenie testamentu. Jednak wyraz jej twarzy, smutne oczy, zaciśnięte z rozpaczy usta, mówiły jasno, że doskonale wie jaki los ją czeka. Nie wiem co mnie przestraszyło bardziej. Ta świadomość własnego rychłego końca u tak młodej osoby czy fakt, że tą młodą osobą jest Annabeth.
Otworzyła usta.
- Carter.
Ten głos był jedyną dobrą rzeczą w tym koszmarze.

Pierwsze, co zobaczyłem to czyste złoto. Potem dopiero świat zaczął nabierać konturów i kształtów, a ja zrozumiałem, że się myliłem. To przyjemne zakończenie snu nie było jego częścią. Było rzeczywistością.
Złoto, wraz z otoczeniem dookoła, nabrało obramowania w postaci ciemnych rzęs i gładkiej twarzy o złocistobrązowej opaleniźnie.
- Carter? - Ziya pochyliła się zaniepokojona w moją stronę – Pogorszyło ci się? - może gdybym był mniej obolały, to poczułbym się urażony albo podpadły na duchu, że moja dziewczyna uważa moją reakcję - uśmiech błogiej radości – na jej widok za coś, co wygląda jak nawrót choroby. Ale teraz wszystkie inne emocje tłumiła radość, że mogę ją teraz zobaczyć, po tylu tygodniach. Odepchnąłem się od miękkich poduszek, na których ktoś mnie wcześniej ułożył i delikatnie musnąłem swoimi ustami jej usta. Chciałem się wychylić nieco bardziej do przodu, tak jak Ziya i wtedy gwałtowny ból przeszył mój brzuch.
Odsunęła się ode mnie szybko, kiedy z moich ust wydobyło się ciche syknięcie. Wyraz zaniepokojenia w jej oczach szybko zastąpiło zrozumienie i lekkie politowanie pomieszane z rozbawieniem – jak już się nauczyłem w przeszłości to przejaw czułości u mojej dziewczyny. W każdym razie za taki postanowiłem go uznawać.
Nie zdejmując ręki z mojego policzka, delikatnie, ale stanowczo pchnęła mnie z powrotem na poduszki.
- Powinieneś bardziej na siebie uważać – pouczyła mnie łagodnie – Uzdrowiciele oczyścili twoje ciało z trucizny, ale musisz jeszcze odpocząć, żeby odzyskać siły – zmarszczyła brwi – Właściwie byłbyś mi łaskaw wyjaśnić, dlaczego omal nie umarłeś? ZNOWU.
- Szczerze mówiąc... -wyjąkałem – Nie pamiętam.
- To raczej nie była niestrawność – podpowiedziała mi Ziya.
Zacisnąłem powieki i oparłem czoło o rękę. Starałem się sobie przypomnieć wszystkie wydarzenia ostatnich tygodni i ułożyć w całość. Wszystkie wspomnienia w moim umyśle wydawały się przymglone i niewyraźne.
- Możliwe... - powiedziałem w końcu niewyraźnie – Że miało to jakiś związek z wilkami nasłanymi przez nordyckiego boga, wroga numer jeden innych nordyckich bogów, a po tym jak zamknęliśmy go w tej metalowej klatce, to również naszego...To mogło być to – zakończyłem. Ziya nawet nie mrugnęła.
- Wiedziałem, że coś takiego się stanie, jeśli zostawię cię samego na choćby tydzień – stwierdziła krótko.
- Ziya, czy to ty przypadkiem nie zostawiłaś mnie na dłużej niż tydzień i nie pojechałaś, żeby użyczyć ciała Ra? - moje własne słowa dotarły do mnie z opóźnieniem. Nagle znacznie wyraźniej poczułem, to że jej dłoń spoczywa na mojej.
O nie. A obiecałem sobie, że już nigdy nie dam się w to wciągnąć.
Niewiele myśląc, co robię wyszarpnąłem moją rękę. Przez twarzy Ziyi przebiegło nagle tysiące emocji. Od zaskoczenia i dezorientacji po gniew i ból.
- Wybacz, panie – powiedziałem i spuściłem zawstydzony wzrok, czując, że się cały czerwienię – Nie pomyślałem, że ty i Ziya...że wy już...znów...współpracujecie.
Zobaczyłem jak jej dłoń, smukła o długich palcach, o odcień jaśniejsza od mojej, ponownie dotyka mojej. Razem tworzyliśmy mocny kontrast na tle białej pościeli.
- Carter – wyszeptała, a ja aż podniosłem wzrok, bo w jej cichym głosie wyłapałem nutkę szczęścia – Jestem stuprocentową sobą.
W następnej chwili całowaliśmy się i tym razem postarałem się, żeby żadna błahostka, jak na przykład moje wyniszczone przez truciznę organy wewnętrzne, nam nie przerwało. Niestety nie miałem żadnego wpływu na sługów z ludzkimi korpusami i zwierzęcymi, którzy chwili potem nam przerwali wchodząc do pomieszczenia i informując nas po egipsku, że „czekają na nas.”
- Bogowie? - spojrzałem na Ziyę, która chwilę wcześniej zapewniła ich, że za chwilę będziemy. Skinęła głową i podała mi rękę, żeby pomóc wstać. O dziwo, obeszło się bezboleśnie. W miarę. Z jej pomocą opuściłem pomieszczenie. Kiedy znaleźliśmy się w wąskim korytarzu zdecydowałem, że muszę coś zrobić:
- Ziya, zatrzymaj się na chwilę – poprosiłem. Zrobiła zaskoczoną minę, ale spełniła moją prośbę.
- Ja po prostu chciałbym... - wydukałem, zastanawiając się, gdzie podziała się moja cała dotychczasowa pewność siebie.
Przyjrzała mi się badawczo, a potem parsknęła śmiechem.
- Bogowie, Carter. Zachowujesz się zupełnie tak jak wtedy, gdy zapraszałeś mnie na randkę do centrum handlowego – przekrzywiła głowę – Powiedz o co chodzi. Zaczynam się bać
Odchrząknąłem.
- Cóż..po prawdzie teraz też chcę cię gdzieś zaprosić. A raczej na coś.
- Na co? - w jej oczach dostrzegłem wyczekiwanie.
- Na mój ślub.
Ziya otworzyła szeroko usta.
- I twój. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko – dodałem szybko. Zamknęła usta, a potem znowu się uśmiechnęła.
- To zmienia postać rzeczy. Już myślałam, że podczas mojej nieobecności wykształciło się w tobie poczucie humoru – pokręciła głową, udając, że próbuje od siebie odegnać tą irracjonalną myśl. Zamiast roześmiać się, uśmiechnąłem się jedynie lekko, bo już moje myśli biegły inny torem.
- Ziya, może to nie coś, co można nosić na palcu – zamyśliłem się – I niezbyt romantyczne. I to pewnie słaby pomysł...
- Kochanie, nie chcę na tobie wywierać presji albo, żebyś czuł się nie komfortowo...Ale za drzwiami czeka zgromadzenie bogów. Streszczaj się trochę – ponagliła mnie.
- Ok – odetchnąłem – Chciałbym, żebyś zamiast pierścionka przyjęła ode mnie Dżed – sięgnąłem do kieszeni dżinsów i wydobyłem z niego naszyjnik z wisiorkiem przedstawiający symbol Ozyrysa – boga śmierci, któremu mój ojciec użyczał ciała – Jak już mówiłem, kręgosłup mojego taty może nie być czymś, o czy marzyłaś...
- Carter – koniuszki jej palców delikatnie musnęły mój policzek – Po prostu mi go załóż. Kiedy majstrowałem przy zapięciu na jej szyi, Ziya obejrzała się na mnie przez ramię:
- Na ostatnie urodziny dostałam od ciebie kalkulator, więc kręgosłup przyszłego teścia jest w porządku.
Przekręciła się w moją stronę. Nadal trzymałem ręce na jej szyi, kiedy mnie pocałowała.
- A teraz już naprawdę chodźmy.
Gdy zapukała do wielkich złotych drzwi, zdążyłem jeszcze zapytać:
- Ej. Co było nie w porządku w kalkulatorze?
Zanim wrota rozwarły się, a my wkroczyliśmy w sam środek narady wojennej.

- Carter Kane – huknął Horus. Wstał z tronu na podeście i ruszył w moim kierunku. - Jak miło cię widzieć! Chcesz się ze mną połączyć umysłami?
Stojąca za mną Iza ukryła twarz dłoniach, kręcą z rozpacza głową. Horus zauważył to i się zreflektował.
Przygryzł wargę.
- Ojej, to chyba właśnie był brak taktu, o którym mi mówiłaś matko...Co tam u ciebie przyjacielu? Wszystko w porządku?
Pomyślałem o wojnie, która trwa, o tym, jak omal nie zginąłem, o Annabeth, gładzącej łeb szakala oraz że kalkulator chyba jednak nie był trafionym prezentem.
- Jak najlepszym.
- Fantastycznie! To jak? Tym razem nie odrzucisz mojej propozycji? Staniemy się jednością i zrobimy sobie szalik z Apopisa?
Pewnie zwróciłbym mu uwagę, że Apopis i Chaos to nie do końca to samo, ale zbyt bardzo zajęty byłem odganianiem od siebie nieprzyjemnej wizji śliskiego, wężowego ciała owiniętego wokół mojej szyi. Jeżeli już mamy robić szaliki z naszych wrogów, to lepiej wywołać wojnę z bogiem słodziutkich, wełnianych owieczek.
Z tego co wiem, nie mamy w zanadrzu boga słodziutkich, wełnianych owieczek.
- I jak będzie Carterze Kane?
Cała sala zamarła w oczekiwaniu na moją odpowiedź. Tylko Ziya stała spokojna i wyluzowana – wiedziała, przecież co zrobię.
- Zgoda – choć to słowo nie miało mieć żadnej specjalnej mocy, to zrobiło kolosalne wrażenie. Swoją drogą w cichej sali nawet „kupa” miałoby niesamowity wydźwięk.
Tym razem role się odwróciły. Bogowie odetchnęli z ulgą. Moja dzie..narzeczona natomiast zesztywniała.
Horus, który właśnie uśmiechał się naprawdę głupkowato, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, przemówił: - A więc zbliż się Carterze.
- Teraz? - zdziwiłem się.
- Konieczne jest jak najszybsze zjednoczenie – wtrąciła Izyda.
Skinąłem głową i wysunąłem swoją dłoń z uścisku Ziyi.
- Carter -wyszeptała błagalnie. Nie spojrzałem w jej stronę – wtedy nie byłbym w stanie zrobić ani jednego kroku do przodu. A tak to zrobiłem ich pięć. Pięć kroków dzielących mnie od utraty, nie wiecznej jak miałem nadzieję, człowieczeństwa. Horus położył mi dłoń na czole. Po chwili wszystko rozmyło w bólu i ciemności.
Upadłem. Nie. Upadliśmy. Razem. Chwilę pozostaliśmy na kolanach i dygotaliśmy opierając się knykciami o posadzkę.
„ Nie walcz, Carter, bo się nie uda” - syknął Horus.
Pozwoliłem, żeby przejął kontrolę nad moim ciałem. Nad naszym ciałem. Wstaliśmy. Wzrokiem odnalazłem twarz Ziyi. Była cała napięta i zaniepokojona, ale kiedy nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnęła się słabo z ulgą.
Poczułem, że przez nasze wspólne oblicze, mimo protestów Horusa, również pojawia się uśmiech.
Jeżeli Ziya miała pewność, że jestem tu w środku, to nie miałem się o co martwić.
- Czas..na bitwę – powiedzieliśmy.

piątek, 16 września 2016

Rozdział XXI - Perspektywa Lissy

Annabeth - w obozowisku herosów i magów, odzyskała córeczkę
Tom - obozowisko magów i herosów, zamartwia się o Lissę
Sadie i Lissa - wróciły ze zwiadów
Nico, Jason, Carter - uciekli ze skandynawskiej twierdzy
Percy - poświęcił się w walce dla Nico, Jasona i Cartera, nie wiadomo nic o jego losie
Lena 007 - uciekła z obozu armii Chaosu
- Czyli podsumowując: nie zyskaliśmy nic, oprócz zapewnień o wsparciu i sojuszu przez trzy armie, niczym nie poparte – Thalia Grace oparła o makietę dwóch obozów i pustego pola oddzielającego je od siebie. Pola bitwy.
- Straciliśmy natomiast nasze największe atuty – kontynuowała – Przypominam, że nadal nie znamy miejsca pobytu Nico – Siedząca obok mnie Lena wcisnęła głębiej ręce do kieszeni – Percy'ego – za plecami Thalii Annabeth poruszyła się niespokojnie – i Jasona – po wypowiedzeniu na głos imienia brata, dziewczyna umilkła na chwilę, pochylając nisko głowę. Chyba chciała mówić dalej, bo spod osłony czarnych włosów, wydobył się dźwięk łapania oddechu i próba sklejenia liter w jeden sensowny wyraz. W końcu, w poddańczym geście, machnęła ręką. Szybko z dwóch stron otoczyły ją Piper, moja przyrodnia siostra, i młoda kobieta, która z tego, co zapamiętałam, była kimś w rodzaju szefa Rzymian. Córka Zeusa, przy wsparciu dziewczyn, wycofała się w róg namiotu dowództwa. Teraz do przodu wystąpiła Annabeth.
Piper mówiła mi, że Annarcy nie żyje. Może, dlatego Annabeth nie wyglądała jakby za każdym razem, gdy teraz wymieniała imiona zaginionych, w tym imię, które było dla niej wszystkim (mała podpowiedź: zaczyna się na P, a kończy na ERCY), nie wyglądała jakby pękało jej serce. Ciężko niszczyć coś, co jest już doszczętnie zniszczone.
„Nie myśl tak Lissa. Annabeth jest silna, podniesie się.” Ale co, jeżeli syn Posejdona miałby już nigdy nie powrócić. Czy wtedy również?
- Choć utraciliśmy dzieci wielkiej trójki...
- Mnie tu nie ma. Wcale – mruknął sarkastycznie Tom. Wyciągnęłam rękę w jego stronę, a kiedy natrafiłam na pustą przestrzeń, spojrzałam na niego. Swoją wsadził do kieszeni. Rozważałam już wepchanie tam własnej na siłę, ale uznałam, że córka bogini mądrości dziko wymachująca ręką w dżinsach swojego chłopaka wyglądało by dość dwuznacznie. A raczej jednoznacznie.
Ten jeden gest Toma sprawił, że zdałam sobie sprawę, iż nie rozmawialiśmy jeszcze od czasu mojego powrotu ze zwiadów. I że choć stoi tuż obok mnie, to mam wrażenie, że znajduje się całe mile stąd.
Ok. Zawsze jest stoicki, zdystansowany, chłodny, tłumiący w sobie wszelkie emocje i uczucia i to jest takie....pociągające!!!
Teraz jednak przesadzał. Nie chodziło o to, żeby zaczął mnie całować na środku namiotu na oczach wszystkich podczas narady bitewnej, aczkolwiek...mógłby to zrobić. Pokazać w jakiś sposób, że mu zależy, że martwił się o mnie kiedy mnie nie było...
- A teraz Lena opowie nam, co znalazła w czasie swojego...hmmm... pobytu na terenie wroga – Annabeth położyła rękę na ramieniu swojej szwagierki.
- Ekhem, Bez zezwolenia, ekhem – zakasłał Azjata siedzący niedaleko mnie. On też był wysoko postawiony rangą wśród Rzymian, podobnie jak kobieta, o hiszpańskim wyglądzie pocieszająca Thalię.
Zanim Lena jednak zdążyła zacząć zdawać raport i zbierać ochrzan za nieposłuszeństwo do namiotu wpadła wysoka, jasnowłosa dziewczyna.
- Przepraszam – wyrzuciła z siebie na jednym tchu Jaz, uzdrowicielka domu brooklińskiego i moja partnerka z ławki na wykładach Cartera, które powinny się nazywać „1001 technik ziewania, prowadzi doktor habilitowany wyższej uczelni przynudzania Carter Kane” - Nie przeszkadzałabym, gdyby sprawa nie była pilna, ale... - wyłowiła moją twarz spośród bandy nastolatków wypełniających namiot. Jej jasne oczy spoczęły na mnie – Lissa, Sadie odzyskała przytomność.

Sadie była nieprzytomna niemal dwie doby. W mojej wyobraźni, kiedy nadejdzie moment przebudzenia (nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że miałby nie nadejść), dziewczyna będzie w siódmym niebie, że nie musi trenować, dyżurować na zmywaku i może leniuchować przez najbliższe kilka dni. Może próbowałam w ten sposób jakoś uspokoić i pozbyć wyrzutów sumienie, które nękały mnie od czasu, gdy przywlokłam ją tuż po tym jak ledwo przeżyła spotkanie z Feniksem...
Ale dziewczyna, siedząca na łóżku polowym w namiocie medycznym w niczym nie przypominała Sadie, której się spodziewałam.
Zawsze miała jasną cerę, chociaż chyba musiałaby pochodzić z dziewiczego afrykańskiego plemienia, żebym mogła powiedzieć, że ma ciemną karnację, ale w tamtym momencie...nawet na tle pościeli wydawała się blada. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio widziałam ją bez pofarbowanych na kolorowo pasemek. Obecnie rażący pomarańcz (czemu dopiero teraz, a nie jak, do cholery jasnej, miałyśmy pozostać niezauważone)wyblakł, pozostał jedynie karmelowy blond. Ktoś musiał ją przebrać - pewnie uznali zapach spalonego kurczaka za zbyt rozpraszający i postanowili pozbyć się zwęglonych ciuchów - bo miała teraz na sobie dres i luźną, bawełnianą koszulę.
Kiedy usłyszała szelest odsuwanego przeze mnie wejścia do namiotu, drgnęła i usiadła, podpierając się o poduszki.
Nawet oczy miała jaśniejsze niż zwykle, jakby zamglone. Spojrzała na mnie.
- Zrobisz jeszcze krok, a dowiesz się, że „zabity na śmierć” to całkiem logiczna fraza – ostrzegła mnie – Idź sobie stąd.
Zamarłam. Czy Jaz skłamała, żeby podstępem skłonić mnie do spotkania z Sadie, podczas gdy moja przyjaciółka nie miała zamiaru mnie więcej oglądać na oczy? Czy możliwe, że obarczała mnie winą za to, co się stało bardziej niż ja sama?
- Ty natomiast dowiesz się, że „zabicie na śmierć” może być bezpośrednim skutkiem „wezwania przyjaciółki tylko po to, żeby jej powiedzieć spadaj”, jeżeli jeszcze raz zrobisz to, co przed chwila zrobiłaś – zdecydowałam się wycofać.
- Lissa? - zrobiło mi się ciepło na sercu od radości i ulgi w jej głosie, mimo iż jeszcze chwilę temu groziła mi śmiercią – Przepraszam, nie rozpoznałam cię.
Uznałam to za swego rodzaju pozwolenie i podeszłam bliżej.
- Nie rozpoznałaś mnie? - roześmiałam się – Co ty, ślepa jes..
- Nie kończ.
I wtedy zrozumiałam. Skoczyłam na jej posłanie i mocno przytuliłam.
- Sadie – wychlipałam – Tak mi przykro...ja...ja nie chciałam, to momomomoja winaaa...
- W tym momencie cieszę się, że nic nie widzę...Czekaj, czy ty mi smarkasz nosa o bluzkę? Jeżeli tak, to gdy tylko odzyskam wzrok...
- O–odzyskasz? - wydukałam. Prychnęła ze śmiechem i przez chwilę wyglądała jak stara, dobra, autodestrukcyjna Sadie, jak dziewczyna, która dwa lata temu poczęstowała mnie gumą do żucia zdjętą z podeszwy glana, jak osoba, która używała Hedżi nawet, gdy coś wymagało naprawy.
- To ci właśnie próbuję powiedzieć, głupia kretynko – odparła – Jaz mówi, że to chwilowa ślepota i za parę dni odzyskam wzrok. A może teraz ty mi wyjaśnisz co się tam wtedy wydarzyło? Czemu rozbłysłaś jak Czarnobyl?
Pomyślałam o tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich tygodni. O tym, czego się nauczyłam na moich sennych spotkania z Neftydą.
- Nie mogę ci tego powiedzieć – wyznałam – W każdym razie, jeszcze nie. Nie nadszedł odpowiedni moment.
Jej brwi zbliżyły się do siebie w gniewnym wyrazie, ale ostatecznie wzruszyła ramionami.
- A zrobiłaś przynajmniej zdjęcie? - zapytała z nadzieją – No wiesz, jak heroicznie pokonujemy Feniksa?
- Pokonujemy, tak? Prawie zapomniałam, że miałaś w tym swój niewątpliwy udział – i uchyliłam się przed jej pięścią. Nie wiadomo jeszcze w jakie miejsce by trafiła na oślep – Co do twojego pytania: jakoś nie było czasu na wspólne selfie z nim i twoją nieprzytomną, umierającą osobą.
Skrzyżowała ręce na piersi wbiła we mnie ( a w każdym razie w miejsce, w którym myślała, że siedzę) wzrok pełen nagany: - To w co ja będę rzucała strzałkami na odstresowanie?
Starając się zachować powagę, zastanowiłam się chwilę nad odpowiedzią.
- Zrobię ci jego podobiznę z kurczaka – zapewniłam ją po chwili. Moja przyjaciółka cała się rozpromieniła.
- Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie. I nie mówię tego tylko dlatego, że potrzebuję kogoś kto mi przemyci jedzenie.
- Mówisz to tylko między innymi – przytuliłam ją ze śmiechem i powoli ruszyłam w stronę wyjścia – Niedługo wrócę, ok?
Nie uzyskawszy odpowiedzi, spojrzałam za siebie. Sadie znowu leżała z zamkniętymi oczami, a mnie znowu uderzyło jak chorze wygląda (i to wyjątkowo fizycznie, nie psychicznie). Zdusiłam w sobie chęć zostanie przy niej i czuwania. Gdy opuszczałam namiot usłyszałam jeszcze przeciągłe: - Lissssa...
Prawie jakby umierała na rozwolnienie. Zanim jednak zdążyłam zejść na zawał serca i podbiec do niej z zamiarem przeprowadzenia reanimacji (niekoniecznie w tej kolejności), usłyszałam: - Wielki ptak.
I pomyślałam, że może nie jest z nią aż tak źle.

Dobra rada dnia? Nie udawajcie pieczeni z indyka, kiedy wasz chłopak idzie na was z pochmurną miną. To działa tylko w święto dziękczynienia.
- Widzę cię, Lissa – westchnął, kiedy podniosłam mięso na wysokość twarzy – W ogóle po co ci tego tyle?
Zamilkł na chwilę, a ja żałowałam, że nie mogę się wtopić w jedno z indykiem.
- Sadie się obudziła? - odgadł.
- Gdybym nie była pieczenią, to potwierdziłabym – odparłam powoli.
- Gdybyś była moją dziewczyną, a nie martwym upieczonym drobiem...
- Ej, nie mów tak! Martwy drób też ma uczucia – zaprotestowałam.
- Ale córki Afrodyty najwyraźniej nie – w głosie Toma było tyle pasji i uczucia (co z tego, że tym uczuciem była złość?) , że aż opuściłam pieczeń dół. Teraz staliśmy twarzą w twarz, dzielił nas tylko talerz z indykiem.
- Czy choć przez chwile pomyślałaś o mnie, kiedy uznałaś, że wyruszysz sobie na niebezpieczne zwiady? Czy ty w ogóle wiesz jak bardzo...
- Właśnie, że nie wiem – przerwałam mu wściekła – Nawet nie jak bardzo, ale czy w ogóle. Nigdy nie mówisz mi o swoich uczuciach. Najbardziej namiętny jesteś, kiedy Sadie zabierze ci buta i musisz za nią biegać po domu brooklińskim...Kocham kogoś, kto nigdy mi nie powiedział tego samego!
I wykonałam jedyną słuszną rzecz, jaką mogłam zrobić w przekonaniu, że gdy tylko ochłonie z szoku, zerwie ze mną. Cisnęłam indykiem o ziemię i w następnej chwili całowaliśmy się.
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jeśli w innych związkach podobnie kończą się kłótnie, to już wiem dlaczego pary w wiecznym konflikcie, często mają pokaźne gromadki dzieci...
Nigdy nie czułam się tak bardzo na właściwym miejscu. Nigdy wcześniej nie kochałam, jednocześnie czując, że Tom kocha mnie równie mocno, co ja jego.
- To niemożliwe... - te dwa słowa wypowiedziane przez Drew Tanekę wyrwały mnie z raju. Odsunęłam od Toma i odwróciłam do niej, mając zamiar jej powiedzieć, żeby nie przesadzała i to, że nakłonienie mojego chłopaka do pocałunku jest nieprawdopodobne, nie znaczy od razu, że niemożliwe...Jednak moja przyrodnia siostra wcale nie patrzyła na nas. Podążyłam za jej wzrokiem, utkwionym, daleko za nami, w dwóch chłopcach stojących przy wejściu do obozowiska.
Rozpoznałam ich nawet z tej odległości. Nico i Jason wrócili.

Zbiegł się cały obóz, tworząc wokół nich podekscytowany półokrąg. Staliśmy z Tomem w pierwszym rzędzie. Widziałam, więc wyraźnie jak Piper wtula głowę w obszerną pierś syna Zeusa, a jego siostra z czułością czochra mu blond czuprynę. Jak Nico niepewnie rozkłada ramiona, a w Lena ułamku pokonuje dzielącą ich odległości i przyciąga do siebie z zaskakującą siła jak na tak drobną i delikatną...no, dobra. Cofam to. W tej sile nie było nic zaskakującego.
Ktoś trącił mnie ramieniem i po chwil zobaczyłam, że Annabeth udało się przeprawić przez tłum. Wyraz zagubienia i rozpaczy na jej twarzy wyrażał więcej niż niejedne słowa, a pytanie, które chwilę potem zadała Lena było tylko podsumowaniem sytuacji:
- A gdzie Percy? - stanęła na palcach, żeby spojrzeć synowi Hadesa za ramię, zupełnie tak jakby taki gigant jak jej brat mógł się schować za niedożywionym kościotrupem. Nie żebym coś miała do niedożywionych kościotrupów. W końcu chodzę z jednym z nich.
- Nico – teraz mówiła o oktawę wyższym spanikowanym głosem, jej palce wbiły się w klatkę piersiową chłopaka, ale on zdawał się tego nie zauważać – Gdzie on jest? Nico...
Popatrzył bezradnie na pobladłą twarz Annabeth, a potem znowu na swoją dziewczyną.
- Prosiłaś mnie tylko o jakąś pamiątkę...
Najpierw usłyszałam westchnięcia ulgi, bardzo przypominające te, które wydaja widzowie brazylijskich telenoweli, gdy okazuje się, że Pablo jednak nie jest bratem Margarity i mogą szczęśliwie wychowywać swojego nieślubnego synka Juana.
Potem dopiero zobaczyłam scenę niczym z powyżej wymienionego serialu.
Zza jednego namiotu wyszedł roześmiany Percy.
- Ale nie znalazłem niczego, co by ci się mogło spodobać, więc uznałem, że od biedy może być dwumetrowy heros, z którym jesteś spokrewniona – nim Nico skończył, rodzeństwo już przytulało się do siebie. Chłopak, choć nadal mocno obejmowało siostrę, podniósł głowę na nadal stojącą nieruchomą córkę Ateny. Wtedy ja też zobaczyłam coś, na co nikt na pierwszy rzut oka nie zwrócił uwagi.
Przystojną twarz syna Posejdona szpeciła teraz podłużna, czerwona szrama biegnąca przez oko i prawy policzek.
Lena chyba przypomniała sobie o obserwującym ich tłumie, bo wycofała się pośpiesznie z powrotem w stronę Nico. Ona, podobnie jak reszta, dopiero teraz zobaczyła „nabytek” Percy'ego. Wyglądała jakby chciała podejść do brata jeszcze raz, ale teraz była chwila Annabeth.
Ponieważ pamiętał jak błyskawicznie umiała się poruszać w czasie walki czymś nadzwyczajnym wydawał się jej powolny krok. W końcu stanęła naprzeciwko swojego męża. Wyglądał tak jakby chciał powiedzieć jakąś ironiczną uwagę, ale córka Ateny dotknęła delikatnie jego blizny i zastygł z ustami rozwartymi jak u ryby wyjętej wody. Albo syna Posejdona pozbawionego ciętej riposty.
Dziewczyna pogładziła go delikatnie po ranie, a potem ostrożnie musnęła ją ustami.
- I to właśnie – oświadczyła cichym, łamiącym się od łez głosem – Jest jedyny powód dla którego tym razem nie skończysz na glebie.
Nie wiedziałam za bardzo o co jej chodziło, ale Percy'emu te słowa chyba wystarczały. Widziałam już tylko przygarbione plecy Annabeth, kiedy zarzuciła mu ramiona na szyje, z całej siły wtulając twarz w jego obojczyk.
Tom dotknął delikatnie moje ramię, a gdy obejrzałam się, nachylił się w moim kierunku.
Dziwne jak często wyznanie miłości potrafi być jednocześnie pożegnaniem...

piątek, 26 sierpnia 2016

Rozdział XX - Perspektywa Sadie

Annabeth - w obozowisku herosów i magów, odzyskała córeczkę
Tom - obozowisko magów i herosów, zamartwia się o Lissę
Sadie i Lissa - ruszyły na samozwańcze zwiady w środku nocy (do tego rozdziału)
Nico, Jason, Carter - uciekli ze skandynawskiej twierdzy
Percy - poświęcił się w walce dla Nico, Jason i Cartera, nie wiadomo nic o jego losie
Lena 007 - uciekła z obozu armii Chaoa)
Jak myślisz, co kombinują? - Lissa wychyliła się jeszcze bardziej do przodu i jeszcze mocniej zmrużyła oczy. Nie uzyskawszy satysfakcjonującej dla siebie odpowiedzi (co ona ma do chrupania orzeszków?) zwróciła się w moją stronę, zrobiła zaskoczoną minę, a następnie wkurzoną.
- Diesa – ofuknęła mnie szeptem – Po co ci, do jasnej cholery, puszka orzeszków ziemnych na zwiadach?
- Niemal poczułam, że Carter jest wśród nas, ale naprawdę Ssali, nie musisz się zachowywać jak on. Jakoś sobie radzę z tęsknotą, serio – gdy nadal piorunowała wzrokiem orzeszek lądujący w mojej buzi, odpowiedziałam na wcześniej postawione pytanie – A wracając do mojego prowiantu...Orzeszki zawierają dużo wartości odżywczych i witamin antypotworowych.
- Tak samo jak guma do żucia? - spojrzała znacząco na opakowanie Orbit, które właśnie próbowałam niepostrzeżenie wsunąć do kieszeni.
- Odświeża mój oddech po porcji wartości odżywczych – uśmiechnęłam się – To ratuje życie wielu dziesiątkom istnień z mojego otoczenia.
- Twój nieświeży oddech przydałby się nam teraz w sumie. To świetna broń masowego rażenia – stwierdził. Następnie ujęła jeden z orzeszków pomiędzy palce i wrzuciła sobie do ust. Spiorunowałam ją wzrokiem.
- Co to miało niby być?!
- No co? Orzeszki zawierają dużo wartości odżywczych i witamin antypotworowych. Nie słyszałaś nigdy o tym? - zdziwiła się niewinnie. Prychnęłam, ale nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Lissa umiała prawić kazania godne mojego brata...egh, wcale nie płaczę! (nie, nie martwiłam się o ciebie, Carter! Wcale!)...i robić poważną, wprost ociekającą moralnością (Fe!) minę, ale zawsze chwilę później robiła, to co było „szalone, głupie, nieodpowiedzialne, zaplanowane przez Sadie”. Tak samo było dzisiejszej nocy, kiedy to, zaledwie kilka godzin temu, zaproponowałam zwiady. „Nie!” w jakimś innym języku zapewne oznacza „Tak!”, bo kilka minut później przemykałyśmy się już między namiotami obozowiska. Moja przyjaciółka z powrotem zwróciła głowę w krzaki. Zrobiłam to samo, wracając do obserwacji rozgrywającej się sceny. Grupka potworów, można było poznać, że właśnie tym są po zdeformowanych kształtach białych szat, którymi były w całości pokryte, drugą opcją była rodzina Quasi – modo z lordozą i skoliozą, zażarcie ustawiało drewnianą, bliżej niezidentyfikowaną konstrukcję.
- To wygląda trochę jak scena...Na tych ludowych, wiejskich imprezach – spróbowałam Lissa po moich słowach wyglądała tak jakby chciała zwinąć się w kłębek, zatkać uszy i przekonywać siebie samą: „To tylko zły sen, to tylko zły sen...”
- Nigdy więcej festiwali regionalnych w Niemczech, Sadie Kane – popatrzyła na mnie z wyrzutem, przyjmując ton nieznoszący sprzeciwu – Nawet nie przypominaj mi o tych Frankfurterkach!
Może dłużej czerpałabym radość z tej drobnej złośliwości, gdyby nie to, że mój mózg podsunął mi nowy pomysł na tożsamość sterty drewna.
- Bonfire Night! - ucieszyłam się. Przypomniały mi się rozkoszne lata dzieciństwa spędzone w pochmurnej Anglii pod opieką zrzędliwych dziadków. Jasnym światełkiem pośród codziennej szarości Londynu było właśnie spalanie kukły, podobizny Guya Fawkesa, siedemnastowiecznego zamachowca.
- To wtedy co spalacie tego gostka? - upewniła się. Już miałam jej wyjaśnić, że założeniem tego święta nie jest byle jakie spalenie jakiegoś tam gostka, tylko spalić go z należytymi honorami przy okazji przetrwaniając wszelkie kieszonkowe automaty, słodkie napoje i żetony do wesołego miasteczka, przyjeżdżającego na to właśnie święto, ale ktoś mi przeszkodził. Wyglądało, że obiekt naszych ścisłych obserwacji, naprawdę nie wiem jakim cudem, rozdzielił się na dwie grupy i teraz jedna z nich zablokowała nam drogę ucieczki.
- Co prawda ten stos pierwotnie nie miał służyć do palenia... - odezwała się skrzekliwie jedna z postaci.
- Ale dla naszych szanownych gości możemy zrobić wyjątek – sprostowała druga. Chyba jednak trzeba było z nich nie spuszczać z oka.
… Nigdy nie chciałam skończyć jako żywa pochodnia (nie Carter, nie liczy się, to gdy chciałam zostać połykaczem ognia, to wtedy nie było zamierzone!). Albo zostać zjedzona przez wielkiego ptaka...
Jednak po kolei. Najpierw ogłuszyli nas, czymś co mogło być zarówno kijem bejsbolowym jak i przypadkowym kawałem metalu. Potem przenieśli, a następnie przymocowali żelaznymi prętami do stosu. Dopiero pod koniec powiedzieli nam o dwóch scenariuszach - albo spłoniemy, albo zostaniemy zjedzone przez wielkiego ptaka.
- Nie mów nigdy więcej wielki ptak z taką miną – wydusiła Lissa, kiedy podzieliłam się z nią tą refleksją – Najlepiej w ogóle nie mów „wielki ptak”. Feniks, nazywajmy rzeczy po imieniu.
- Jak ja bym sobie bez ciebie poradziła? Mogłoby nawet dojść do tego, że nie używałabym poprawnej terminologii, czegoś co zaraz nas zje. Ewentualnie spali na popiół. A zresztą...wiesz co?
Zadarła gniewnie podbródek.
- Co?
- Wielki ptak – wypaliłam z satysfakcją szczerząc zęby. Moja przyjaciółka wyglądała w tamtym momencie bardzo głupio. Cóż, zwykle tak wyglądają ludzi, którzy pałają do mnie żądzą mordu, jednocześnie próbując się nie roześmiać.
- Ta dzisiejsza młodzież, same skojarzenia – wykrzywiłam się do oprawców, łypiących na nas spod kapturów. - Patrzcie!
- Czego chcesz, pomarańczowo – włosa dziewczyno? - Lissa posłała mi tylko znaczące spojrzenie. Niemal słyszałam jej głos pełen wyrzutu „A nie mówiłam, że jaskrawe pasemka mijają się z celem kamuflażu?”
- Coś tam chyba leży – skinęłam głową w stronę pokaźnego stosu przedmiotów, którego jeszcze parę minut wcześniej tam nie było.
Teraz powinnam chyba złożyć oficjalne oświadczenie, że nie miałam identycznego na składzie w Duat ani że przez ostatnie miesiące pracowałyśmy z Lissą nad zamknięciem magii hieroglifów w przedmiotach codziennego użytku. A nawet jeżeli, to nie robiłabym tego, żeby zapomnieć o bólu, który dokucza mi od kwietnia zeszłego roku...
„To nie jest odpowiedni czas i moment, Sadie. Nie możemy być razem.”
Też mi coś! Koniec świata to bardzo słaba wymówka! Miałam się zamiar z nim tym podzielić, kiedy tylko go spotkam, a potem...no, nie byłam do końca pewna, co potem, ale na pewno miało boleć. Jeszcze się nie zdecydowałam czy go zabiję, czy też wyściskam na śmierć. A to, że jest jej bogiem nie będzie dla mnie żadną przeszkodą.
Jeden z kapłanów z nieufnością przybliżył się do sterty.
- To wygląda na...dary – ocenił. W tym stwierdzeniu zdumienie mieszało się z ostrożnością.
- Pewnie za waszą posługę i oddanie – podsunęłam. Usłyszałam pomruki i szepty aprobaty, że owszem, to wielce prawdopodobne. Carter mówi, że ktoś tu jest równie skromny jak ja. Patrząc jak jedna z empuz odrzuca kaptur i przymierza bladoróżową apaszkę, pomodliłam się do bogów, żeby nie zadziała nim wszyscy nie spróbują chociaż kęsa z wiklinowego kosza ze słodyczami. Błagam, Izyda, Thot, Neftyda, Horus...ja chcę tylko znieść moich wrogów w proch i zrobić kije golfowe z ich kości. Czy proszę o tak wiele?
Udało się.
Cała napęczniałam z dumy, gdy apaszka zamieniła się w węża i zacieśniła wokół szyi empuzy. Jej wrzask był niczym sygnał rozpoczynający aktywację pozostałych zaklęć. W zależności od tego jaki produkt spożyli kapłani kolejno wybuchali, zamieniali się w słup ognia, tracili przytomność albo lecieli w krzaki z poważnym rozwolnieniem. No co? Nawet nie wiecie ile czasu zajęły mi poszukiwania odpowiedniego hieroglifu!
- Niezła robota – pochwaliła mnie przyjaciółka – Ale może lepiej spadajmy zanim... Nie zdążyła dokończyć, ale mogę się domyślić, że chodziło jej właśnie o to, co jej przerwało. O przybycie Feniksa.
Moje uszy wypełnił przeraźliwy skrzek, a oczy i duszę ogień. Zanim wszystko zniknęło w bieli, zobaczyłam jak więzy krępujące Lissę opadają, a ona sama promienieje bladoniebieskim światłem, jeszcze jaśniejszym niż sam Feniks.

wtorek, 26 lipca 2016

Rozdział XIX - Perspektywa Leny

Annabeth - w obozowisku herosów i magów, odzyskała córeczkę
Tom - obozowisko magów i herosów, zamartwia się o Lissę
Sadie i Lissa - ruszyły na samozwańcze zwiady w środku nocy
Nico, Jason, Carter - uciekli ze skandynawskiej twierdzy
Percy - poświęcił się w walce dla Nico, Jason i Cartera, nie wiadomo nic o jego losie
Lena 007 - znajduje się w obozie armii Chaosu, odkryła, że Luke jest zdrajcą (do tego rozdziału)
Zabawa w FBI...znaczy się poważnej misji o wadze państwowej! Tak, to miałam na myśl! Wcale nie chodzi o poczucia się jak w Mission: Impossible i tym, że dopiekłam moim bliskim!
A więc poważna misja wagi państwowej jaką jest przeszukiwanie pokoju eks-przyjaciółki to świetna sprawa.
Jednak trzeba się liczyć z tym, że można natrafić na naprawdę kiepską poezję miłosną. I to adresowaną do swojej najlepszej przyjaciółki.
„Marico,
Moja Marico,
Twe oczy świecą blaskiem świateł Puerto Rico...”
W tym momencie przestałam czytać. Uduszenie się ze śmiechu nie byłoby godną śmiercią, a gdy umawiasz się z synem boga śmierci, to, uwierzcie mi, zaczynasz przywiązywać wagę do poziomu klasy zejścia z tego świata. Z powodu śledczych byłam, jednak zmuszona zobaczyć, kto jest nadawcą.
A. Pewnie chcecie, żebym podała imię, nazwisko...choćby pseudonim (obstawiam Beztalencio). Nie robię tego tylko z jednego, nie, nie tu nie chodzi, że chcę osobnikowi oszczędzić wstydu. Jak powiedział ktoś mądry: „Każdy płaci za swoje błędy” i „Lena Jackson nie należy do osób miłych”. Utwór był anonimowy. Cóż, nie dziwię się – na miejscu autora też wolałabym się nie ujawniać, bałabym się, że Szekspir powstanie z grobu i zdzieli mnie, którymś ze swoich dramatów w głowę.
Już składałam kartkę z powrotem, żeby wsunąć ją na swoje miejsce wśród sterty wcześniej przeglądanych kartek...z których żadna nie wyglądała na wartościową( Z tego, co się zorientowałam były to powyrywane strony z książek albo z książki, ciężko było stwierdzić, bo większość zakrywały czarne bazgroły) i wtedy zauważyłam czyjąś refleksję zapisaną na odwrocie wyznania miłosnego. Pismo niewątpliwie należało do Marici.
Sądziłam, że autor wyznania nic dla niej nie znaczy. Wskazywały na to dwie rzeczy. Już samo to, że znalazłam to w zabałaganionej szufladzie świadczyło o niespecjalnej wartości kartki. Po drugie, choć, to może dziwne byłam przekonana, że Marica nadal nie zapomniała o Tomie. Z pewnością bardziej pociągały ją jego szarmancki brak umiejętność zawiązania sobie sznurowadeł do piętnastego roku życia i kolekcja komiksów z Marvela niż dedykacja poematu z użyciem „Porto Rico”.
Myliłam się. Chłopak (bo raczej nie podejrzewałam żadnej dziewczyny o stworzenie takich bzdur, #feminizm) w prawdzie nie zajmował żadnego miejsca w jej sercu (gdyby jakieś miała – pomyślałam jednocześnie czując ukłucie bólu we własnym), ale to nie znaczy, że nie był dla niej nikim. Kto wie może, gdyby krwiożerczy dyktatorzy umieliby wykrzesać z siebie, choć trochę czułości, to zarówno on jak i bomby atomowe mogłyby liczyć na jakiegoś całusa?
„Nasza tajna broń. Zniszczy ich wszystkich.”
Chyba nie miałam, co liczyć, że zamierzają zniszczyć herosów i świat oraz ich dobre gusta, czytając w rozgłośni na cały świat jakiś tomik adoratora Marici... - To nieładnie tak czytać cudze listy – usłyszałam za sobą kpiący głos Luke'a Castellana.
- Ani popełniać ten sam błąd dwa razy – stał w otwartych drzwiach, oparty o framugę – Czy naprawdę nie mogłeś być bardziej kreatywny i tym razem poświęcić się domowemu wyrobowi świeczek, a nie zdradzie i sprowadzania kolejnego kataklizmu na ziemię?
- Kolejnego kataklizmu? - uśmiechnął się przebiegle – Sugerujesz, że sprowadziłem cię na ten świat?
Przez chwilę oddychałam głęboko i powtarzając w sobie w myślach, że skoro znosiłam tego prześmierdłego, fałszywego uzurpatora (Istnieje takie słowo! Znalazłam w internetowej encyklopedii obelg!) przez te kilka dni, to dam radę i tym razem, chwyciłam mój sztylet. „Z pewnością dasz radę”zapiszczał mój umysł w chwili, w której rzuciłam się na Luke'a. Dobra, przyznaję. Szło mu nieźle. Nawet lepiej.
Dobra, nie przemyślałam paru spraw. Na przykład tego, że miał za o wiele więcej lat szkolenia i ćwiczeń szermierczych.
Kiedy ostrze miecza Luke'a rozcięło mi materiał dżinsów, za co może by mu byłam wdzięczna, bo już dawno planowałam sobie sprawić takie z dziurami, gdyby nie to, że niebiański spiż nie oszczędził mojej skóry, zrozumiałam, dlaczego mój mózg przez cały ten czas podszeptywał mi, że nie warto zadzierać z Castellanem. Przypomniały mi się opowieści Percy'ego o tym jak w trakcie wojny między półbogami (i bogami zawsze dodawali pospiesznie) przeciw tytanom, w której on i syn Hermesa byli wrogami, nie raz wpadał w tarapaty. „Luke Castellan był najlepszym szermierzem jakiego znałem”.
Ej! Nie dawał mi tego, wtedy jako braterskiej lekcji którą muszę sobie zanotować w komórce! Z drugiej strony nie mógł wówczas przypuszczać, że ożywię faceta, a potem będę się z nim pojedynkować i to nie w formie treningu...
Udało mi się uskoczyć przed kolejnym ciosem. Ranna noga zapiekła, co zezłościło mnie dodatkowo – tak się nie będziemy bawić.
Zamachnęłam się mieczem(który w chwili, gdy go wyjęłam zza pasa przestał być sztyletem, nie lubię sztyletów) i wymierzyłam pchnięcie tak jak mnie uczył Percy. A w każdym razie – tak jak zapamiętałam.
Jak się okazało chyba nie najlepiej u mnie z pamięcią...
- Nie najgorzej, dzieciaku – zablokował mnie z łatwością i odezwał się w nim najwyraźniej nauczycielski duch, bo dodał – Ale na twoim miejscu nie robiłbym tak szerokiego rozstawu nóg...
Mój miecz w ułamku sekundy przeobraził się w trójząb. Tylko refleks i lata praktyki ocaliły Luke'a przed przebiciem na wylot. Na jego klatce piersiowej pojawiły się trzy płytki rany.
- A ty zwracać większą uwagę na dwumetrowe trójzęby – odwarknęłam. Mógł mnie ciąć do woli, ale nie będzie mnie pouczał. Na to mu nie pozwolę.
Walczyliśmy dalej. To ja częściej byłam zmuszona do walki defensywnej. Nie odparowywałam jego ciosów, cały swój wysiłek wkładałam w uniki, bo zdawałam sobie sprawę, że jest ode mnie silniejszy. Minimalnie.
Dlaczego go nie zmieniłam w kostkę lodu? Bo to nie było takie łatwe. W czasie walki, prawdziwej walki, nie ćwiczeń jak z Percym, któremu nieraz zlodowaciłam kończynę, nie potrafiłam się wystarczająco skupić.
- Jak mogłeś to zrobić obozowi? A Thalia? Pomyślałeś o niej, chociaż przez chwilę? Udusi cię, kiedy się o wszystkim dowie...
Roześmiał cię.
- Udusi mnie? Co najwyżej z nadmiaru tulenia – na chwilę jego twarzy pojawił się błogi uśmiech jakby bardzo spodobała mu się ta wizja – Przecież to wszystko robię na jej życzenie. Jej i całego obozu.
Zdębiałam, a syn Hermesa wykorzystał okazję do rozbrojenia mnie. Mój miecz z brzękiem upadł na posadzkę.
Zmarszczyłam z irytacją brwi, kiedy przyłożył mi ostrze do szyi.
- Mógłbyś nie przerywać mojej dedukcji prowadzącej do miażdżących wniosków? - wytknęłam mu ze złością. Teraz i on zamarł. Chyba nie przywykł, że ofiara czyni mu tego rodzaju wyrzuty, zamiast wyrażać ostatnią wolę.
- Jeżeli dobrze zrozumiałam, to zostałeś tu przesłany z woli rady obozu, żeby szpiegować? - upewniłam się. Przytaknął powoli głową jakby było, to najoczywistsze pytanie na świecie.
- To tak samo jak ja, kretynie. I zabierz mi to żelastwo skrzyni, aghhh nienawidzę metalu na skórze. Jak myślisz dlaczego nie noszę biżuterii? - chwyciłam górę miecza, unikając ostrego czubka i krawędzi, by następnie zdecydowany ruchem dłoni odsunąć go od siebie. Luke nie zaprotestował ani nie przebił mnie na wylot, można to było uznać za sukces. Gapił się na mnie z niedowierzaniem.
- Ty...My..Jesteśmy po tej samej stronie? - wydukał w końcu z niedowierzaniem.
- Tak – powiedziałam powoli i wyraźnie, używając tonu jaki rezerwuje się zwykle dla osób upośledzonych. Nie żebym znała go, dlatego że ludzie mówią w ten sposób do mnie lub do mojego brata. Nie, na pewno nie.
- Czemu Thalia...albo inny z dowódców, czemu nic mi nie powiedzieli się? - teraz dla odmiany, to on się wściekł.
Spuściłam wzrok.
- Możliwe, że byli za bardzo zaspani, żeby udzielić mi zgody...a nie chciałam ich budzić o drugiej ...w nocy.. - spuściłam wzrok – No..tak w sumie to chyba nic nie wiedzą. Z drugiej strony zostawiłam im liścik, ale ty już wtedy byłeś w drodze...
I streściła mu cała mój niesamowity plan i pomysłowe wcielenie go w życie.
- Jesteś nienormalna – uznał – Zachowujesz się jakbyś miała pięć lat, a nie...eee.. - spojrzał na mnie niepewnie, musiał mocno spuścić wzrok – dwanaście?
- Szesnaście – zazgrzytałam zębami.
- Nie wygląda – odezwał się głos, który z pewnością nie należał ani do mnie, ani do Luke'a.
Jednocześnie z Luke'iem odwróciliśmy głowę w stronę otwartych drzwi (zapamiętać, żeby zamykać je kiedy zamierzasz się z kimś pojedynkować!), w których stał zadowolony cyklop.
- Jak długo tu stoisz? - zainteresowałam się. Wtedy też zauważyłam, że celuje w nas z karabinu. Na szczęście poznałam się już trochę na języku broni i mogę wam przetłumaczyć.
W wolnym tłumaczeniu oznacza to: „Wystarczająco długo”.
- Ej, wstrzymałbyś się chwilę? Podniosę tylko ten sztylet za mną – zanim zdążył zareagować, sztylet pomknął ku niemu i wbił się w środek piersi, pomińmy, że celowałam w gardło. Równocześnie w jego twarz na pól przeciął miecz Luke'a. Już miałam sobie pogratulować dobrze wykonanej roboty i wrócić do kłótni na temat mojego wieku, jednak dostrzegłam twarz Castellana. Wpatrywał się w białe urządzenie wmontowane w ścianę, wcześniej również tam było. Ale lampka stanowiąca jego część nie mrugała wcześniej na czerwono.
- To służy do komunikacji w hotelach – wyjaśnił mi.
- A co to dla nas z grubsza oznacza?
- Pora zwiewać.

Korytarze fortecy były opustoszone, dzięki czemu bez przeszkód dotarliśmy na zewnątrz. Jednak, gdy dotarliśmy na camping z każdej przyczep wyszły uzbrojone po zęby potwory. Syn Hermesa wymamrotał coś o tym, że urządzenie musiało być podłączone do wszystkich domków campingowych.
Dotknęłam rączki sztyletu i poczułam, że nie jestem w stanie tego zrobić. Rozejrzałam się po twarzach i zdałam sobie sprawę, że znam większość z nich. Poznałam sporo z nich w ciągu tych kilku dni, a niektórych nawet polubiłam. Zaczynałam dostrzegać w nich osoby. Jasne, większość z nich była sadystyczna, szalona i nieobliczalna, ale to tak jak niektórzy herosi...
- Luke, nie – powstrzymałam go w ostatnim momencie. Już przyjął pozycję bojową i minę typu „jestem pogromcą potworów i jestem cool”.
- Daj mi z nimi porozmawiać – zażądałam. Luke zmarszczył czoło, ale wzruszył ramionami jakby mówiąc „twój problem”.
Pode mną i pod Luke'iem całkiem przypadkowo wyrósł podest z lodu. Cóż, natura mi sprzyja.
- Ehm...cześć – odchrząknęłam, wszyscy wymienili ze sobą zdumione spojrzenia – Zazwyczaj nie przemawiam do tłumów. Yyyy ...a tym bardziej do tłumu potworów, to oznaczy zależy, czy liczą się wściekli nauczyciele na dyscyplinarnie zwołanej radzie pedagogicznej.... - zaczęłam się plątać, wszyscy, na czele z Luke'iem, wyglądali jakby mieli jeszcze większą ochotę mnie zabić.
- Nie wybieraliśmy kim chcemy się urodzić – wyrzuciłam z siebie, sama zaskoczona tym, co mówię – Nie dano nam takiej możliwości. Ale, to nie znaczy, że nie możemy sami zdecydować jako kto chcemy umrzeć! Dobra, to zabrzmiało pesymistycznie. Żyć. Kim chcemy być! Chcecie pomóc zniszczyć Chaosowi świat? Świat, w którym wy sami żyjecie? Jeżeli to jest wasz wymarzony koniec, ok. Rozumiem. Jednak ja mam lepszą propozycję. Stańcie po mojej stronie i żyjcie. Potem znów się możemy zabijać, herosi kontra potwory. Potwory kontra herosi. Ale uratujmy razem pole walki. Uratujmy świat! Macie ten wybór. Macie tą możliwość. Nie zmarnujcie jej.
Przez chwilę panowała idealna cisza. Sama byłam oszołomiona swoimi słowami. A potem jakieś dziwaczne, nie wiem już z jakiej mitologii, stworzenie odebrało mi przyjemność napawania się skutecznością mojej przemowy.
- Brać ją!!!
Mimo moich zdolności krasomówczych, to jego przemówienie przypadło im bardziej do gustu. Z radosnym „Zabić!!!” ruszyli w naszą stronę.
- Lena, na barana! - krzyknął Luke, chowając swój miecz do pochwy, kiedy ja sięgałam po swój.
- To jakiś rodzaj atak? - nie zrozumiała o co mu chodzi. Westchnął z rezygnacją. Następnie chwycił mnie w pasie i niczym wór kartofli przerzucił sobie przez ramię. Przestałam wrzeszczeć „Sam się bierz na barana, baranie!” w chwili, kiedy zorientowałam się, że Luke biegnie w powietrzu. Przelatywaliśmy nad głowami potworów!
Patrząc na nich z góry i pokazując im język zauważyłam jakim sposobem udało nam się to (no co? Miałam w tym swój niewątpliwy udział, prawda?).
Z tenisówek Luke'a wystawały teraz niewielki białe skrzydełka, które trzepotały z szybkością kolibrów.
- Mają tego 35? - zaśmiał się, słysząc absolutny zachwyt w moim głosie. A potem uderzyliśmy o ziemię tuż przed ogrodzeniem.
Dźwignęłam się na nogi w wystarczającym czasie, żeby zobaczyć jak pierwsze potwory dobiegają do nas.
- Tędy – syknął ktoś zza rogu. Nie miałam nic do stracenia – pociągnęłam Luke'a w zaułek, gdzie, jak miałam nadzieję, czekało wybawienie.
Może nie tego się spodziewałam, ale nie będę wybrzydzać. Nawet, gdy ratunek, to Sfinga, otwierająca drzwi do wolności.
- Idę z wami, Leno Jackson – uprzedziła mnie za nim wyszłam. Skinęłam niecierpliwie głową i po chwili całą trójką pędziliśmy do obozu.

- Lena!
Marica. Nie, nie, nie. A już było tak dobrze...
Popełniłam ten błąd, że się odwróciłam. Coś przewróciło mi się w żołądku. To była Marica. Nie Chaos w jej ciele. A w każdym razie ciężko mi było w to uwierzyć. Miała na sobie dżinsy i luźny t–shirt z Iron Manem, nie tą idiotyczną ciemną szatę z kapturem niczym Jedi...której wcale sama bym nie chciała mieć!
Złote oczy patrzyły na mnie błagalnie. Spod szkieł grubych okularów, okularów, których nie nosiła od czterech lat...
- Zostań – wyszeptała – Nie skrzywdzę tych, których kochasz.
- A tych, których nie kocham, bo ich po prostu nie znam? A tych, których nienawidzę, ale nie zasłużyli na śmierć? A Annabeth? Lissę? Je też? - odparłam.
Opuściła bezradnie ramiona.
- Wiesz, że nie mogę.
Wybuchłam sztucznym śmiechem. Myślałam, że płuca pękną mi z bólu.
- Przecież wiem, Chaosie. Mówiłeś to już.
Gdy odwróciłam się i pędem ruszyłam za Castellanem i Sfingą, usłyszałam jeszcze jak woła:
- Znamy każdy wasz ruch! Lena, nie dacie rady! Nie dacie rady!
Miała rację. Ta wojna z góry była przegrana.

Sally i Posejdon - Prolog

Nieskończoność jest naprawdę długa. Życie upływa wtedy...właściwie czy w nieśmiertelności można mówić o jakimkolwiek życiu? Skoro i tak się go nie straci?
Aby jakoś wypełnić ten długi okres jakim jest egzystencja boga trzeba znaleźć naprawdę duuużo zajęć. Nie jest trudne wymyślenie sobie najrozmaitszych rozrywek. Co innego, gdy i one ci się znudzą i na ich miejsce musisz poszukać nowych. Kiedy już trzęsienia Ziemi i ujeżdżanie wielorybów nie wydawało mi się takie samo uznałem, że pora porobić coś innego.
Postanowiłem poobserwować ludzi – zabawne istoty żyjące zaledwie chwilę. Czułem się trochę jak bym oglądał jeden z tych seriali śmiertelników – jasne, oni są w porządku. Nieliczni z nich to mordercy i psychopaci. Wielu jest szlachetnymi i bohaterskimi altruistami. Ich historie są piękne, wzruszają. My bogowie nawet się do niektórych przywiązujemy. Ale do bohaterów seriali też można się przywiązać. A potem schodzą z anteny. Tak samo jak ludzie z tego świata.
Jednak istnieje śmiertelniczka, z którą splotłem swój los. Której nić z fata związały z moją w jedną tkaninę. A potem powiedziały: „Ups, pomyłka. To nie pasuje do siebie kolorystycznie! Rozpruwamy!”
Lubicie romantyczne opowieści? Wspaniale! Z szczęśliwym zakończeniem? Również wspaniale! Wypad stąd! Tu jej nie znajdziecie. Żeby nie było – ostrzegałem. Świetnie! Skoro już ustaliliśmy, iż będą to dzieje pełne rozstań, pożegnań, przekleństw z ust pewnej pięknej kobiety i latających po pokoju przedmiotów z rąk wcześniej wspomnianej pięknej kobiety, możemy zaczynać.
Piękna kobieta nazywała się Sally Jackson.
Ja jestem Posejdon, bóg mórz i oceanów.
A oto nasza historia.

środa, 13 lipca 2016

Rozdział XVIII - Perspektywa Annabeth

Ale zanim rozdział, to pozwólcie, że podzielę się z wami pewną refleksją, którą spowodowała u mnie korektorka opowiadania. Rozdziały są przeplatanką perspektyw, rzadko się chyba zdarza, żeby była perspektywa tej samej osoby dwa razy pod rząd, bohaterów jest dużo, zauważyliście pewnie, że w tej serii każdy nawiał w inne miejsce, są duże przerwy czasowe wstawiania rozdziałów...i ciężko się w pewnym momencie połapać. Co więc wynika z powyższych konkluzji? Zawieszam bloga.
.
.
.
.
.
Dobra, a teraz się przyznawać. Kto uwierzył? Wybrałam (chyba) lepsze rozwiązanie i do pewnego momentu serii będę zamieszczać przed rozdziałem, krótką ściągawkę. A więc: Miejsce pobytu i stan bohaterów:
Annabeth (do tego rozdziału) - miejsce pozawymiarowe zwane "biblioteką Ateny", gdzie udała się, żeby zdobyć Wiedzę, towarzyszy jej Tom
Tom - (patrz Annabeth)
Sadie i Lissa - ruszyły na samozwańcze zwiady w środku nocy
Nico, Jason, Carter - uciekli ze skandynawskiej twierdzy
Percy - poświęcił się w walce dla Nico, Jason i Cartera, nie wiadomo nic o jego losie
Lena 007 - znajduje się w obozie armii Chaosu, odkryła, że Luke jest zdrajcą
We Francji naprawdę można było się zakochać. Urocze alejki pełne zakochanych, Francuzi uśmiechający się sympatycznie na każdym kroku, no i ta architektura...Ale muszę przyznać, że maślany croissant też nie był zły. Miękki i puszysty, doskonały w smaku, świetnie komponował się z late w papierowym kubku, które sączyłam w przerwie między kolejnymi gryzami.
Wszystko wydawało się tu takie swojskie i zwyczajne. Może z wyjątkiem białych t-shirtów z nadrukiem głoszących, że „J'adore Paris”.
Tom powiedział mi, że kiedy wydostał nas wczoraj z TAMTEGO miejsca, a nie mogłam mu pomóc w wydostawaniu nas, gdyż od czasu mojej rozmowy z fatami pozostawałam nieprzytomna, aż do dzisiejszej nocy, najbliżej napotkanym sklepem był sklepik z pamiątkami. Mój przyjaciel znalazł się pomiędzy przysłowiową Skyllą a Charybdą(można się znaleźć między nieprzysłowiową, uwierzcie mi, wiem coś o tym), musiał wybrać, czym zastąpić nasze poprzednie ubrania: tanim, kiczowatym t-shirtem twierdzącym, iż uwielbiamy Paryż a podkoszulkiem z podobizną Mona Lisy. Ale czymże byłaby taka Mona Lisa bez wąsów? Zmiana ubrań była konieczna ze względu na krzywe spojrzenia, rzucane w naszą stronę przez rodaków Toma. Najwyraźniej koszulki przesiąknięte krwią i potem nie brylowały obecnie na wybiegach.
Decyzja w sprawie koszulek miała swoje dobre i słabe strony. Do tych słabych należał nachalny sprzedawca miniaturowych wież Eiffla, którego za dobrą monetę wziął nasz wygląd pławiących się w blasku kiczowatych pamiątek turystów. Już od kilku dobrych minut okrążał nasz stolik. Najwyraźniej sam jednak nie był stąd, jak na mój gust jego akcent był dość sztuczny i przesadzony.
Moje przypuszczenia co do wiarygodności sprzedawcy okazały się słuszne – w pewnym momencie Tom machinalnie poprawił wymowę jednego ze słów, które padły w marketingowej gadce mężczyzny. Widząc wytrzeszczone oczy tamtego, wyjaśnił krótko:
- Je suis un patriote, monsieur – wskazał ręką napis na koszulce.
Musiałam szybko przybliżyć mój kubek z late do ust, żeby ukryć uśmiech. Mężczyzna odszedł. Mogłabym przysiąc, że z oddali usłyszałam kilka niemieckich przekleństw.
- Tom – powiedziałam, gdy wór załadowany wieżami Eiffla zniknął już za rogiem sąsiedniej kafejki – Nie zdążyłam ci jeszcze nawet podziękować za to, co zrobiłeś. Że mnie stamtąd zabrałeś... i że w ogóle tam ze mną poszedłeś. Bez ciebie..nie dałabym rady. Dziękuję ci, nawet nie wiesz jak bardzo.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma sprawy – stwierdził – Ale wisisz mi 8 euro.
Nie byłam pewna, co myśleć o tej odpowiedzi.
- Za ratunek? -zaśmiałam się niepewnie.
Uśmiechnął się lekko.
- Za bluzkę.
Poczułam jak kąciki ust same unoszą mi się w górę, aby odwzajemnić uśmiech. Tom z początku może wydawał się ponury, ale dobrze się czułam w jego obecności. Pomyślałam, że w dyskretny i delikatny sposób, w ciągu tych dwóch lat stał się moim przyjacielem. Wraz z tą myślą nawiedziła mnie inna, dziwna i przyjemna zarazem. A co, jeżeli nie byłabym herosem? Co jeżeli istniałaby inna Annabeth Chase? Mogłabym siedzieć teraz w tej kawiarence, o tak, z przyjacielem, z którym umówiłam się na zwyczajne, wakacyjne śniadanie na mieście. Mój mąż...o, bogowie! Nie mąż, wtedy to byłby mój chłopak. Tak, oczywiście, że chłopak. Bo na bogów, czemu normalna dziewiętnastolatka miałaby brać ślub w tak młodym wieku?
Percy nie towarzyszyłby nam teraz z jakiejś banalnej przyczyny, chociażby porządki domowe, nauka albo...och, Glonomóżdżek, nawet w innym wcieleniu, zaspałby. Nie musiałabym umierać ze strachu o Annarcy, bo zapewne jeszcze by nie istniała...Przypomniały mi się wszystkie przebłyski przyszłości oraz wiadomości uzyskane wraz ze zdobyciem Wiedzy. Oczywiście, fakty formowały się powoli w mojej głowie, niektóre były zaledwie krótkimi przebłyskami, z których nie dało się nic wyciągnąć. Ale niebezpieczeństwo, które zawisło nad moją córką było aż nazbyt widoczne. Wiedziałam, co zagraża jej życiu i ta myśl przerażała mnie tak bardzo, że rozumiałam, dlaczego wiedza jest nie tylko przywilejem, ale i wielkim ciężarem. Jedno mnie pocieszało. Jeżeli coś zagrażało jej życiu, to oznaczało, że wciąż żyje serce mojej zaginionej Annarcy nadal bije. A ja zrobię wszystko, żeby ją uratować.
- Annabeth? - Tom ostrożnie ścisnął moją rękę – Wszystko w porządku? Musiałam zblednąć czy coś. Skinęłam tylko głową, żeby nie zdradzić się głosem.
- Nie martw się – nie udało mi się jednak go oszukać – Nic im nie jest. Ani Annarcy, ani Percy'emu. Przecież wiesz.
Na szczęście kolejne wydarzenia uchroniły mnie przed koniecznością udzielenia odpowiedzi. Pewnie rozryczałabym się.
Tom dostrzegł coś za moimi plecami, a konkretniej rzecz ujmując – nad moją głową.
- Bogowie... - wyszeptał. Popatrzyłam w tamtą stronę i poczułam, że się uśmiecham. Dwa pegazy powoli obniżały swój lot, zbliżając się w naszą stronę.
- Niestety obawiam się, że to nie oni. To tylko Piper.
Z tej odległości nie dało się dostrzec, czy zwierzęta mają jakiegoś jeźdźca, a tym bardziej kto nim jest, więc nic dziwnego, że Tom przeniósł zaskoczone spojrzenie na mnie.
- Skąd...?
- Kiedy poszłam się do toalety, to nie tylko po, to żeby się przebrać – wyjaśniłam nadal się uśmiechając – Iryfon do obozowiska działa, Tom.
Skinął z powagą głową.
- Teraz już wiem, dlaczego dziewczyny zawsze chodzą do toalety grupami – powiedział.

- Piper, jeszcze raz nie wiem, jak ci dziękować – powtórzyłam po raz setny tego dnia.
- Annabeth, mówisz to już chyba po raz setny – skwitowała z rozbawieniem. Ścisnęłam ją nieco mocniej w tali, kiedy nasz kary wierzchowiec zanurkował w dół. Za sobą usłyszałam, że szum skrzydeł pegaza Toma ustał – skrzydlaty koń, podobnie jak nasz, musiał ułożyć poziomo skrzydła, aby wylądować.
Na dole powitała nas wściekła Thalia.
- Piper?! Co ty wyprawiasz?! Czemu zniknęłaś jak L... - urwała nagle, dopiero teraz mnie zauważyła – Och. Cześć, Annabeth.
- Zniknąć jak kto, Thalia? - zapytałam, siląc się na spokojny ton, choć nie wykluczam, że posłałam przyjaciółce dość mordercze wspomnienie. Wydawało mi się, że przez sekundę dostrzegłam zmieszanie i niepokój córki Zeusa, ale bardzo szybko się ulotniły.
- Jak na przykład Annabeth Chase! - zdenerwowała się. W jej złości było jednak coś takiego...jakby była tylko przykrywką do czegoś o czym nie wiem i nie powinnam się dowiedzieć. Dla mojego własnego dobra. Kiedy miałam siedem lat, Thalia wkurzała się na mnie tylko wtedy, gdy odkrywali z Luke'iem, że w pobliżu naszej kryjówki znajduje się chorda potworów.
- Moje imię nie zaczyna się na L – zauważyłam chłodno. W myślach podliczyłam imiona moich przyjaciół na tą literę. Dwie dziewczyny i dwóch chłopców. Lena Jackson i Lissa Hariri. Luke Castellan i Leo Valdez. Tych ostatnich wykluczyłam. Bo przecież, gdyby Luke zniknął to Thalii, by tu teraz nie było. Szukałaby go. A co do Leo...jego ostatnie zniknięcie skończyło się tym, że ustawiła się kolejka do sprania chłopaka na kwaśne jabłko. Wątpiłam, żeby był żądny powtórki z atrakcji.
- Lissa czy Lena? Która z nich? - usłyszałam jak Tom gwałtownie wciągnął powietrze. Thalia poddała się.
- Obydwie.

Lena uciekła następnej nocy po opuszczeniu przez nas obozowiska. Lissa pięć nocy po niej, wraz z Sadie. To było zeszłej nocy.
Tom gdzieś zniknął. Pewnie poszedł umierać z niepokoju. Chciałam do niego dołączyć, ale Thalia miała dla mnie jeszcze jedną informację.
- Ktoś...na ciebie czeka w twoim namiocie – nie wyjawiła mi nic więcej. Wyliczyłam wszystkie złe wiadomości tego dnia i wszystkie złe rzeczy, które przydarzyły mi się w życiu. Nie może być tak źle, Annabeth. Ta myśl zawsze pozwalała mi na zrobienie kolejnego kroku.
Za każdym razem miałam rację. Nie było tak źle. Było o wiele gorzej, zawsze. Uchyliłam ostrożnie wejście namiotu. Rozejrzała się, ale na pierwszy rzut oka nie zauważyłam niczego dziwnego. Dopiero, gdy weszłam do środka, zobaczyłam szczupłą postać w bluzie z kapturem, który odrzuciła zresztą chwilę potem.
- Grove.. - nie dokończyłam, bo mój wzrok padł na splecione ręce mojego przyjaciela. Ręce oplatające coś, a raczej kogoś. W tamtym momencie wszystko inne przestało się liczyć.
Nie wiem ile zajęło mi chwycenie mojej córeczki w ramiona. Ułamek sekundy czy wieczność? Doskoczyłam do niej z nogami jak waty, szłam powoli nie mogąc uwierzyć w to co widzę? Jak długo tuliłam ją do siebie, klęcząc na chłodnej glebie? Ile razy załkałam jej imię? Raz, dwa czy może tysiąc? A może nic nie powiedziałam, tylko płakałam w milczeniu? Płakałam ze szczęścia, z ulgi, z nadmiaru miłości i ...ze strachu.
- Grover – wyszeptałam nie wypuszczając małej z objęć, spała w moich ramionach – Co się tam wydarzyło?
Dopiero teraz zauważyłam w jakim jest stanie. Twarz miał bladą i posiniaczoną, chwiał się lekko jak by miał problem z którąś ze swoich kozich nóg. Ale czy nie widywałam go już w gorszym stanie? Po misji przecież zawsze cała nasza trójka była co najmniej lekko poturbowana. Czemu więc z moich ust wydobył się cichy okrzyk?
Chyba chodziło o wyraz jego twarzy. Ten ból, czający się głęboko w oczach, w wygięciu ust...to nie mogło być coś, co dało się uleczyć maścią na stłuczenia.
- Ogień – odparł grobowym głosem. Przypomniałam sobie, co Sadie i Lissa opowiadały o dziwnej wizji. Zadrżałam.
- Wybuchł pożar? Prawda? Jak to w ogóle możliwe?
Popatrzył na mnie tak, że aż mnie zmroziło.
- Byli tam. Sługusy Chaosu. Nie wiem w jaki sposób, ale musieli się dowiedzieć, że w obozie zostawiamy najmłodszych i niezdolnych do walki. Uderzyli w słaby punkt. Spalili cały obóz.
Spojrzałam na Annarcy. Jej delikatna twarzyczka wykrzywiła się niespokojnie przez sen jakby wyczuła jak moje ciało napina się z niepokoju.
Zauważyłam też jak bardzo urosła od czasu porodu i uświadomiłam sobie z zaskoczeniem, że skoro urodziła się w ostatni dzień maja, a dziś jest pierwszy lipca, to dziewczynka ma już miesiąc.
- A inni...? - zadałam to pytanie choć wiedziałam, że odpowiedź może mi się wcale nie spodobać.
- Udało mi się przyprowadzić ze sobą jeszcze dwójkę, tą dziesięciolatkę od Hermesa, co przybyła w zeszłym roku i tego niewidomego od Hypnosa...Tyler, prawda? Nie wiem ilu ich było i czy komuś oprócz nas udało się uciec – zamilkł – Na pewno nie Driadom, one nie miały jak uciec.
Nie – pomyślałam – tylko nie to.
- Kalina...
- Chciałem z nią spłonąć – wyrzucił z siebie z wściekłością i bólem – Chciałem! Ale ty mi zostawiłaś ten głupi list i ja obiecałem sobie na Styks, że będę chronił Annarcy. Dotrzymałem słowa. A teraz...muszę żyć bez niej...zostawiłem ją...nie zginąłem...powinienem... - głos mu się załamał.
Wiedziałam o czym mówił. Kiedy odchodziłam zostawiłam dla niego wiadomość, w której prosiłam, żeby opiekował się moją córką. Uznano wtedy, że najstarsi i najlepiej wyszkoleni opiekunowie muszą zostać, żeby opiekować się tymi wszystkimi, którzy zostają...Którzy...którzy...już...nie...
- Nienawidzisz mnie?
Grover zmierzał powoli, kulejąc w stronę wyjścia.
- Spodziewaliśmy się dziecka, Annabeth.
Ten dziwny dźwięk przypominający szloch i okrzyk zaskoczenia w jednym musiał się wydostać z moich ust.
Byłam potworem. Okropnym samolubnym potworem. Więc co mi szkodziło zrobić jeszcze tą jedną, jedyną rzecz?
- Grover? - wyczułam, że zatrzymuje się w wyjściu – To...to nie jest córka moja i Percy'ego. To półboginka, którą uratowałeś po drodze, jej rodzina nie przeżyła ataku...Moja córka...Annarcy nie żyje, rozumiesz? Zrób to dla niej. Błagam. Opowiadaj wszystkim to kłamstwo. Błagam...
Wyszedł w milczeniu, ale wiedziałam, że mi pomoże, choć może kiedyś będę mu musiała wyjaśnić powody, dla których go o to prosiłam. Wyjaśnić, w jaki sposób ocali to Annarcy. Moja córka przebudziła się. Chyba chciała początkowo zacząć płakać, ale teraz patrzyła na mnie suchymi oczami, chyba trochę zdziwiona. Najwyraźniej nie przywykła do tego, że to dorośli szlochają niczym noworodki, ściskając jej ciałko tak mocno, jakby była ona ostatnią deską ratunku w trakcie piekielnego sztormu.