środa, 13 lipca 2016

Rozdział XVIII - Perspektywa Annabeth

Ale zanim rozdział, to pozwólcie, że podzielę się z wami pewną refleksją, którą spowodowała u mnie korektorka opowiadania. Rozdziały są przeplatanką perspektyw, rzadko się chyba zdarza, żeby była perspektywa tej samej osoby dwa razy pod rząd, bohaterów jest dużo, zauważyliście pewnie, że w tej serii każdy nawiał w inne miejsce, są duże przerwy czasowe wstawiania rozdziałów...i ciężko się w pewnym momencie połapać. Co więc wynika z powyższych konkluzji? Zawieszam bloga.
.
.
.
.
.
Dobra, a teraz się przyznawać. Kto uwierzył? Wybrałam (chyba) lepsze rozwiązanie i do pewnego momentu serii będę zamieszczać przed rozdziałem, krótką ściągawkę. A więc: Miejsce pobytu i stan bohaterów:
Annabeth (do tego rozdziału) - miejsce pozawymiarowe zwane "biblioteką Ateny", gdzie udała się, żeby zdobyć Wiedzę, towarzyszy jej Tom
Tom - (patrz Annabeth)
Sadie i Lissa - ruszyły na samozwańcze zwiady w środku nocy
Nico, Jason, Carter - uciekli ze skandynawskiej twierdzy
Percy - poświęcił się w walce dla Nico, Jason i Cartera, nie wiadomo nic o jego losie
Lena 007 - znajduje się w obozie armii Chaosu, odkryła, że Luke jest zdrajcą
We Francji naprawdę można było się zakochać. Urocze alejki pełne zakochanych, Francuzi uśmiechający się sympatycznie na każdym kroku, no i ta architektura...Ale muszę przyznać, że maślany croissant też nie był zły. Miękki i puszysty, doskonały w smaku, świetnie komponował się z late w papierowym kubku, które sączyłam w przerwie między kolejnymi gryzami.
Wszystko wydawało się tu takie swojskie i zwyczajne. Może z wyjątkiem białych t-shirtów z nadrukiem głoszących, że „J'adore Paris”.
Tom powiedział mi, że kiedy wydostał nas wczoraj z TAMTEGO miejsca, a nie mogłam mu pomóc w wydostawaniu nas, gdyż od czasu mojej rozmowy z fatami pozostawałam nieprzytomna, aż do dzisiejszej nocy, najbliżej napotkanym sklepem był sklepik z pamiątkami. Mój przyjaciel znalazł się pomiędzy przysłowiową Skyllą a Charybdą(można się znaleźć między nieprzysłowiową, uwierzcie mi, wiem coś o tym), musiał wybrać, czym zastąpić nasze poprzednie ubrania: tanim, kiczowatym t-shirtem twierdzącym, iż uwielbiamy Paryż a podkoszulkiem z podobizną Mona Lisy. Ale czymże byłaby taka Mona Lisa bez wąsów? Zmiana ubrań była konieczna ze względu na krzywe spojrzenia, rzucane w naszą stronę przez rodaków Toma. Najwyraźniej koszulki przesiąknięte krwią i potem nie brylowały obecnie na wybiegach.
Decyzja w sprawie koszulek miała swoje dobre i słabe strony. Do tych słabych należał nachalny sprzedawca miniaturowych wież Eiffla, którego za dobrą monetę wziął nasz wygląd pławiących się w blasku kiczowatych pamiątek turystów. Już od kilku dobrych minut okrążał nasz stolik. Najwyraźniej sam jednak nie był stąd, jak na mój gust jego akcent był dość sztuczny i przesadzony.
Moje przypuszczenia co do wiarygodności sprzedawcy okazały się słuszne – w pewnym momencie Tom machinalnie poprawił wymowę jednego ze słów, które padły w marketingowej gadce mężczyzny. Widząc wytrzeszczone oczy tamtego, wyjaśnił krótko:
- Je suis un patriote, monsieur – wskazał ręką napis na koszulce.
Musiałam szybko przybliżyć mój kubek z late do ust, żeby ukryć uśmiech. Mężczyzna odszedł. Mogłabym przysiąc, że z oddali usłyszałam kilka niemieckich przekleństw.
- Tom – powiedziałam, gdy wór załadowany wieżami Eiffla zniknął już za rogiem sąsiedniej kafejki – Nie zdążyłam ci jeszcze nawet podziękować za to, co zrobiłeś. Że mnie stamtąd zabrałeś... i że w ogóle tam ze mną poszedłeś. Bez ciebie..nie dałabym rady. Dziękuję ci, nawet nie wiesz jak bardzo.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma sprawy – stwierdził – Ale wisisz mi 8 euro.
Nie byłam pewna, co myśleć o tej odpowiedzi.
- Za ratunek? -zaśmiałam się niepewnie.
Uśmiechnął się lekko.
- Za bluzkę.
Poczułam jak kąciki ust same unoszą mi się w górę, aby odwzajemnić uśmiech. Tom z początku może wydawał się ponury, ale dobrze się czułam w jego obecności. Pomyślałam, że w dyskretny i delikatny sposób, w ciągu tych dwóch lat stał się moim przyjacielem. Wraz z tą myślą nawiedziła mnie inna, dziwna i przyjemna zarazem. A co, jeżeli nie byłabym herosem? Co jeżeli istniałaby inna Annabeth Chase? Mogłabym siedzieć teraz w tej kawiarence, o tak, z przyjacielem, z którym umówiłam się na zwyczajne, wakacyjne śniadanie na mieście. Mój mąż...o, bogowie! Nie mąż, wtedy to byłby mój chłopak. Tak, oczywiście, że chłopak. Bo na bogów, czemu normalna dziewiętnastolatka miałaby brać ślub w tak młodym wieku?
Percy nie towarzyszyłby nam teraz z jakiejś banalnej przyczyny, chociażby porządki domowe, nauka albo...och, Glonomóżdżek, nawet w innym wcieleniu, zaspałby. Nie musiałabym umierać ze strachu o Annarcy, bo zapewne jeszcze by nie istniała...Przypomniały mi się wszystkie przebłyski przyszłości oraz wiadomości uzyskane wraz ze zdobyciem Wiedzy. Oczywiście, fakty formowały się powoli w mojej głowie, niektóre były zaledwie krótkimi przebłyskami, z których nie dało się nic wyciągnąć. Ale niebezpieczeństwo, które zawisło nad moją córką było aż nazbyt widoczne. Wiedziałam, co zagraża jej życiu i ta myśl przerażała mnie tak bardzo, że rozumiałam, dlaczego wiedza jest nie tylko przywilejem, ale i wielkim ciężarem. Jedno mnie pocieszało. Jeżeli coś zagrażało jej życiu, to oznaczało, że wciąż żyje serce mojej zaginionej Annarcy nadal bije. A ja zrobię wszystko, żeby ją uratować.
- Annabeth? - Tom ostrożnie ścisnął moją rękę – Wszystko w porządku? Musiałam zblednąć czy coś. Skinęłam tylko głową, żeby nie zdradzić się głosem.
- Nie martw się – nie udało mi się jednak go oszukać – Nic im nie jest. Ani Annarcy, ani Percy'emu. Przecież wiesz.
Na szczęście kolejne wydarzenia uchroniły mnie przed koniecznością udzielenia odpowiedzi. Pewnie rozryczałabym się.
Tom dostrzegł coś za moimi plecami, a konkretniej rzecz ujmując – nad moją głową.
- Bogowie... - wyszeptał. Popatrzyłam w tamtą stronę i poczułam, że się uśmiecham. Dwa pegazy powoli obniżały swój lot, zbliżając się w naszą stronę.
- Niestety obawiam się, że to nie oni. To tylko Piper.
Z tej odległości nie dało się dostrzec, czy zwierzęta mają jakiegoś jeźdźca, a tym bardziej kto nim jest, więc nic dziwnego, że Tom przeniósł zaskoczone spojrzenie na mnie.
- Skąd...?
- Kiedy poszłam się do toalety, to nie tylko po, to żeby się przebrać – wyjaśniłam nadal się uśmiechając – Iryfon do obozowiska działa, Tom.
Skinął z powagą głową.
- Teraz już wiem, dlaczego dziewczyny zawsze chodzą do toalety grupami – powiedział.

- Piper, jeszcze raz nie wiem, jak ci dziękować – powtórzyłam po raz setny tego dnia.
- Annabeth, mówisz to już chyba po raz setny – skwitowała z rozbawieniem. Ścisnęłam ją nieco mocniej w tali, kiedy nasz kary wierzchowiec zanurkował w dół. Za sobą usłyszałam, że szum skrzydeł pegaza Toma ustał – skrzydlaty koń, podobnie jak nasz, musiał ułożyć poziomo skrzydła, aby wylądować.
Na dole powitała nas wściekła Thalia.
- Piper?! Co ty wyprawiasz?! Czemu zniknęłaś jak L... - urwała nagle, dopiero teraz mnie zauważyła – Och. Cześć, Annabeth.
- Zniknąć jak kto, Thalia? - zapytałam, siląc się na spokojny ton, choć nie wykluczam, że posłałam przyjaciółce dość mordercze wspomnienie. Wydawało mi się, że przez sekundę dostrzegłam zmieszanie i niepokój córki Zeusa, ale bardzo szybko się ulotniły.
- Jak na przykład Annabeth Chase! - zdenerwowała się. W jej złości było jednak coś takiego...jakby była tylko przykrywką do czegoś o czym nie wiem i nie powinnam się dowiedzieć. Dla mojego własnego dobra. Kiedy miałam siedem lat, Thalia wkurzała się na mnie tylko wtedy, gdy odkrywali z Luke'iem, że w pobliżu naszej kryjówki znajduje się chorda potworów.
- Moje imię nie zaczyna się na L – zauważyłam chłodno. W myślach podliczyłam imiona moich przyjaciół na tą literę. Dwie dziewczyny i dwóch chłopców. Lena Jackson i Lissa Hariri. Luke Castellan i Leo Valdez. Tych ostatnich wykluczyłam. Bo przecież, gdyby Luke zniknął to Thalii, by tu teraz nie było. Szukałaby go. A co do Leo...jego ostatnie zniknięcie skończyło się tym, że ustawiła się kolejka do sprania chłopaka na kwaśne jabłko. Wątpiłam, żeby był żądny powtórki z atrakcji.
- Lissa czy Lena? Która z nich? - usłyszałam jak Tom gwałtownie wciągnął powietrze. Thalia poddała się.
- Obydwie.

Lena uciekła następnej nocy po opuszczeniu przez nas obozowiska. Lissa pięć nocy po niej, wraz z Sadie. To było zeszłej nocy.
Tom gdzieś zniknął. Pewnie poszedł umierać z niepokoju. Chciałam do niego dołączyć, ale Thalia miała dla mnie jeszcze jedną informację.
- Ktoś...na ciebie czeka w twoim namiocie – nie wyjawiła mi nic więcej. Wyliczyłam wszystkie złe wiadomości tego dnia i wszystkie złe rzeczy, które przydarzyły mi się w życiu. Nie może być tak źle, Annabeth. Ta myśl zawsze pozwalała mi na zrobienie kolejnego kroku.
Za każdym razem miałam rację. Nie było tak źle. Było o wiele gorzej, zawsze. Uchyliłam ostrożnie wejście namiotu. Rozejrzała się, ale na pierwszy rzut oka nie zauważyłam niczego dziwnego. Dopiero, gdy weszłam do środka, zobaczyłam szczupłą postać w bluzie z kapturem, który odrzuciła zresztą chwilę potem.
- Grove.. - nie dokończyłam, bo mój wzrok padł na splecione ręce mojego przyjaciela. Ręce oplatające coś, a raczej kogoś. W tamtym momencie wszystko inne przestało się liczyć.
Nie wiem ile zajęło mi chwycenie mojej córeczki w ramiona. Ułamek sekundy czy wieczność? Doskoczyłam do niej z nogami jak waty, szłam powoli nie mogąc uwierzyć w to co widzę? Jak długo tuliłam ją do siebie, klęcząc na chłodnej glebie? Ile razy załkałam jej imię? Raz, dwa czy może tysiąc? A może nic nie powiedziałam, tylko płakałam w milczeniu? Płakałam ze szczęścia, z ulgi, z nadmiaru miłości i ...ze strachu.
- Grover – wyszeptałam nie wypuszczając małej z objęć, spała w moich ramionach – Co się tam wydarzyło?
Dopiero teraz zauważyłam w jakim jest stanie. Twarz miał bladą i posiniaczoną, chwiał się lekko jak by miał problem z którąś ze swoich kozich nóg. Ale czy nie widywałam go już w gorszym stanie? Po misji przecież zawsze cała nasza trójka była co najmniej lekko poturbowana. Czemu więc z moich ust wydobył się cichy okrzyk?
Chyba chodziło o wyraz jego twarzy. Ten ból, czający się głęboko w oczach, w wygięciu ust...to nie mogło być coś, co dało się uleczyć maścią na stłuczenia.
- Ogień – odparł grobowym głosem. Przypomniałam sobie, co Sadie i Lissa opowiadały o dziwnej wizji. Zadrżałam.
- Wybuchł pożar? Prawda? Jak to w ogóle możliwe?
Popatrzył na mnie tak, że aż mnie zmroziło.
- Byli tam. Sługusy Chaosu. Nie wiem w jaki sposób, ale musieli się dowiedzieć, że w obozie zostawiamy najmłodszych i niezdolnych do walki. Uderzyli w słaby punkt. Spalili cały obóz.
Spojrzałam na Annarcy. Jej delikatna twarzyczka wykrzywiła się niespokojnie przez sen jakby wyczuła jak moje ciało napina się z niepokoju.
Zauważyłam też jak bardzo urosła od czasu porodu i uświadomiłam sobie z zaskoczeniem, że skoro urodziła się w ostatni dzień maja, a dziś jest pierwszy lipca, to dziewczynka ma już miesiąc.
- A inni...? - zadałam to pytanie choć wiedziałam, że odpowiedź może mi się wcale nie spodobać.
- Udało mi się przyprowadzić ze sobą jeszcze dwójkę, tą dziesięciolatkę od Hermesa, co przybyła w zeszłym roku i tego niewidomego od Hypnosa...Tyler, prawda? Nie wiem ilu ich było i czy komuś oprócz nas udało się uciec – zamilkł – Na pewno nie Driadom, one nie miały jak uciec.
Nie – pomyślałam – tylko nie to.
- Kalina...
- Chciałem z nią spłonąć – wyrzucił z siebie z wściekłością i bólem – Chciałem! Ale ty mi zostawiłaś ten głupi list i ja obiecałem sobie na Styks, że będę chronił Annarcy. Dotrzymałem słowa. A teraz...muszę żyć bez niej...zostawiłem ją...nie zginąłem...powinienem... - głos mu się załamał.
Wiedziałam o czym mówił. Kiedy odchodziłam zostawiłam dla niego wiadomość, w której prosiłam, żeby opiekował się moją córką. Uznano wtedy, że najstarsi i najlepiej wyszkoleni opiekunowie muszą zostać, żeby opiekować się tymi wszystkimi, którzy zostają...Którzy...którzy...już...nie...
- Nienawidzisz mnie?
Grover zmierzał powoli, kulejąc w stronę wyjścia.
- Spodziewaliśmy się dziecka, Annabeth.
Ten dziwny dźwięk przypominający szloch i okrzyk zaskoczenia w jednym musiał się wydostać z moich ust.
Byłam potworem. Okropnym samolubnym potworem. Więc co mi szkodziło zrobić jeszcze tą jedną, jedyną rzecz?
- Grover? - wyczułam, że zatrzymuje się w wyjściu – To...to nie jest córka moja i Percy'ego. To półboginka, którą uratowałeś po drodze, jej rodzina nie przeżyła ataku...Moja córka...Annarcy nie żyje, rozumiesz? Zrób to dla niej. Błagam. Opowiadaj wszystkim to kłamstwo. Błagam...
Wyszedł w milczeniu, ale wiedziałam, że mi pomoże, choć może kiedyś będę mu musiała wyjaśnić powody, dla których go o to prosiłam. Wyjaśnić, w jaki sposób ocali to Annarcy. Moja córka przebudziła się. Chyba chciała początkowo zacząć płakać, ale teraz patrzyła na mnie suchymi oczami, chyba trochę zdziwiona. Najwyraźniej nie przywykła do tego, że to dorośli szlochają niczym noworodki, ściskając jej ciałko tak mocno, jakby była ona ostatnią deską ratunku w trakcie piekielnego sztormu.

4 komentarze: