sobota, 25 czerwca 2016

Rozdział XVII - Perspektywa Lissy

- Co znaczy kochać, tatusiu?
- Jak to? Nie wiesz? Nie kochasz nikogo?
- Nie.
- A co ze mną?
- Oj, tato, ale przecież to się nie liczy...
- Miłość ma różne oblicza, kochanie. I żadne nie ma mniejszej lub większej wartości od innych. Zapamiętaj to.
- Ale co znaczy kochać w takim razie?
- Kochać...to stracić wszystko...
- Ale...
- I być szczęśliwym.
Echo głosu taty powoli ulatniało się z mojego ciała. Podobnie jak krew i część jakiś istotnych narządów.
Przykre skutki ćwiczenia skoków na główkę z najwyższych budowli Ameryki.
- Lisso, już możesz otworzyć oczy i ponownie spróbować udzielić odpowiedź na moje pytanie – poinformowała mnie Neftyda znużonym głosem. Posłuchałam jej niechętnie.
- Miłość to na pewno nie, palenie się żywcem w zabarykadowanym żłobku pełnym niemowląt – zaczęłam schrypniętym głosem. Moje płuca zaczynały znowu funkcjonować, byłam w stanie oddychać. Jedyną dobrą rzeczą w snach o ginięciu śmiercią męczeńską jest samoregeneracja. Najgorszą? Jak już wspomniałam wcześniej – palenie się żywcem w zabarykadowanym żłobku. Pełnym niemowląt. Właśnie taką próbę przygotowała dla mnie ostatnio Neftyda. I, tak. Wtedy właśnie przekonałam się, że to nie jest definicją miłości.
To teraz może krótkie wyjaśnienia, dlaczego śniło mi się kolejno: przenoszenie osób niepełnosprawnych przez rzekę (pełną krokodyli), zatrzymywanie tornado pędzącego na sierociniec, płonący żłobek, wyprowadzenie moich przyjaciół z ogrodu( pełnym ludziożernych roślinek) i ten dzisiejszy, o moim tacie, spadającym z różnych, wysokich, budynków...
Neftyda, wszechpotężna, egipska bogini rzeczna i przy okazji moja współlokatorka umysłu, uznała, że w moim życiu brakuje równowagi. No bo jak to za dnia życie w świecie zbliżającej się apokalipsy i nocny spokój? Tak więc, żeby nie marnować mojego czasu na coś tak nieprzydatnego jak sen uznałam, że będę odbywać „treningi”. Mają mnie one przygotować..właśnie, nie wyjawiła mi do czego. Jedno wiem – do niczego przyjemnego, wnioskując po charakterze przygotowań.
I zawsze zadawała mi na koniec to samo cholerne pytanie.
- Czym jest miłość?
I tym razem miałam zamiar udzielić jej tą cholerną odpowiedź.
- Utratą wszystkiego – powtarzałam słowa wypowiedziane przez mojego tatę dziesięć lat temu – I bycie szczęśliwym.
Patrzyła na mnie w milczeniu. Ciężko mi było stwierdzić jak ocenia moja odpowiedź. Czy udało mi się? Trafiłam w sedno? Czy jest w stanie wymyślić coś gorszego niż skok na główkę z Statuy Wolności?
- A więc jednak-wiesz – nie odczuwałam żadnej ulgi, czułam, że zbliża się coś gorszego – Ale nie rozumiesz.
- W sensie? - teraz, gdy moje kończyny były na swoim miejscu, pod odpowiednim kontem w dodatku, czułam, że byłabym w stanie zrobić dużo. A już na pewno w zakresie moich możliwości byłoby rozkwaszenie nosa pewnej, denerwującej bogini.
- Za dużo myślisz, Lisso.
- W sensie? - nie wysilałam na ambitniejszą odpowiedź, Byłam zbyt bardzo zmęczona. - Miłość nie polega na myśleniu ani zdrowemu rozsądkowi.
Przed oczami stanął mi wizerunek mojej matki, Afrodyty.
- Coś w tym jest – przyznałam.
I wtedy, bez żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego, oznajmiła mi:
- To nasz ostatnie spotkanie przed wielką bitwą.
- Czekaj, masz na myśli, że na śniadaniu skończą się naleśniki, czy tą z Chao...
Nie dokończyłam zdania. Znów byłam w namiocie, na swoim posłaniu.
Nade mną stała Sadie.
- Słuchaj, nie chciałabyś się może ze mną wybrać na zwiady?
Rozdział nie poraża długością ani poziomem - wiem. Ale w następnym postaram się wrócić do formy, ni i postaram się, żeby był w miarę prędko :) Dzięki, że ze mną jesteście i zapraszam do śledzenia losów Sally i Posejdona na wattpadzie ;)
Do następnego rozdziału.
Aria

4 komentarze:

  1. No masz rację trochę krótkie, ale nareszcie znalazłam defnicję miłości... Dzięki Aria
    Xoxo
    Ann

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem zdania, że chodziło jej o to z naleśnikami! xD

    OdpowiedzUsuń