piątek, 26 sierpnia 2016

Rozdział XX - Perspektywa Sadie

Annabeth - w obozowisku herosów i magów, odzyskała córeczkę
Tom - obozowisko magów i herosów, zamartwia się o Lissę
Sadie i Lissa - ruszyły na samozwańcze zwiady w środku nocy (do tego rozdziału)
Nico, Jason, Carter - uciekli ze skandynawskiej twierdzy
Percy - poświęcił się w walce dla Nico, Jason i Cartera, nie wiadomo nic o jego losie
Lena 007 - uciekła z obozu armii Chaoa)
Jak myślisz, co kombinują? - Lissa wychyliła się jeszcze bardziej do przodu i jeszcze mocniej zmrużyła oczy. Nie uzyskawszy satysfakcjonującej dla siebie odpowiedzi (co ona ma do chrupania orzeszków?) zwróciła się w moją stronę, zrobiła zaskoczoną minę, a następnie wkurzoną.
- Diesa – ofuknęła mnie szeptem – Po co ci, do jasnej cholery, puszka orzeszków ziemnych na zwiadach?
- Niemal poczułam, że Carter jest wśród nas, ale naprawdę Ssali, nie musisz się zachowywać jak on. Jakoś sobie radzę z tęsknotą, serio – gdy nadal piorunowała wzrokiem orzeszek lądujący w mojej buzi, odpowiedziałam na wcześniej postawione pytanie – A wracając do mojego prowiantu...Orzeszki zawierają dużo wartości odżywczych i witamin antypotworowych.
- Tak samo jak guma do żucia? - spojrzała znacząco na opakowanie Orbit, które właśnie próbowałam niepostrzeżenie wsunąć do kieszeni.
- Odświeża mój oddech po porcji wartości odżywczych – uśmiechnęłam się – To ratuje życie wielu dziesiątkom istnień z mojego otoczenia.
- Twój nieświeży oddech przydałby się nam teraz w sumie. To świetna broń masowego rażenia – stwierdził. Następnie ujęła jeden z orzeszków pomiędzy palce i wrzuciła sobie do ust. Spiorunowałam ją wzrokiem.
- Co to miało niby być?!
- No co? Orzeszki zawierają dużo wartości odżywczych i witamin antypotworowych. Nie słyszałaś nigdy o tym? - zdziwiła się niewinnie. Prychnęłam, ale nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Lissa umiała prawić kazania godne mojego brata...egh, wcale nie płaczę! (nie, nie martwiłam się o ciebie, Carter! Wcale!)...i robić poważną, wprost ociekającą moralnością (Fe!) minę, ale zawsze chwilę później robiła, to co było „szalone, głupie, nieodpowiedzialne, zaplanowane przez Sadie”. Tak samo było dzisiejszej nocy, kiedy to, zaledwie kilka godzin temu, zaproponowałam zwiady. „Nie!” w jakimś innym języku zapewne oznacza „Tak!”, bo kilka minut później przemykałyśmy się już między namiotami obozowiska. Moja przyjaciółka z powrotem zwróciła głowę w krzaki. Zrobiłam to samo, wracając do obserwacji rozgrywającej się sceny. Grupka potworów, można było poznać, że właśnie tym są po zdeformowanych kształtach białych szat, którymi były w całości pokryte, drugą opcją była rodzina Quasi – modo z lordozą i skoliozą, zażarcie ustawiało drewnianą, bliżej niezidentyfikowaną konstrukcję.
- To wygląda trochę jak scena...Na tych ludowych, wiejskich imprezach – spróbowałam Lissa po moich słowach wyglądała tak jakby chciała zwinąć się w kłębek, zatkać uszy i przekonywać siebie samą: „To tylko zły sen, to tylko zły sen...”
- Nigdy więcej festiwali regionalnych w Niemczech, Sadie Kane – popatrzyła na mnie z wyrzutem, przyjmując ton nieznoszący sprzeciwu – Nawet nie przypominaj mi o tych Frankfurterkach!
Może dłużej czerpałabym radość z tej drobnej złośliwości, gdyby nie to, że mój mózg podsunął mi nowy pomysł na tożsamość sterty drewna.
- Bonfire Night! - ucieszyłam się. Przypomniały mi się rozkoszne lata dzieciństwa spędzone w pochmurnej Anglii pod opieką zrzędliwych dziadków. Jasnym światełkiem pośród codziennej szarości Londynu było właśnie spalanie kukły, podobizny Guya Fawkesa, siedemnastowiecznego zamachowca.
- To wtedy co spalacie tego gostka? - upewniła się. Już miałam jej wyjaśnić, że założeniem tego święta nie jest byle jakie spalenie jakiegoś tam gostka, tylko spalić go z należytymi honorami przy okazji przetrwaniając wszelkie kieszonkowe automaty, słodkie napoje i żetony do wesołego miasteczka, przyjeżdżającego na to właśnie święto, ale ktoś mi przeszkodził. Wyglądało, że obiekt naszych ścisłych obserwacji, naprawdę nie wiem jakim cudem, rozdzielił się na dwie grupy i teraz jedna z nich zablokowała nam drogę ucieczki.
- Co prawda ten stos pierwotnie nie miał służyć do palenia... - odezwała się skrzekliwie jedna z postaci.
- Ale dla naszych szanownych gości możemy zrobić wyjątek – sprostowała druga. Chyba jednak trzeba było z nich nie spuszczać z oka.
… Nigdy nie chciałam skończyć jako żywa pochodnia (nie Carter, nie liczy się, to gdy chciałam zostać połykaczem ognia, to wtedy nie było zamierzone!). Albo zostać zjedzona przez wielkiego ptaka...
Jednak po kolei. Najpierw ogłuszyli nas, czymś co mogło być zarówno kijem bejsbolowym jak i przypadkowym kawałem metalu. Potem przenieśli, a następnie przymocowali żelaznymi prętami do stosu. Dopiero pod koniec powiedzieli nam o dwóch scenariuszach - albo spłoniemy, albo zostaniemy zjedzone przez wielkiego ptaka.
- Nie mów nigdy więcej wielki ptak z taką miną – wydusiła Lissa, kiedy podzieliłam się z nią tą refleksją – Najlepiej w ogóle nie mów „wielki ptak”. Feniks, nazywajmy rzeczy po imieniu.
- Jak ja bym sobie bez ciebie poradziła? Mogłoby nawet dojść do tego, że nie używałabym poprawnej terminologii, czegoś co zaraz nas zje. Ewentualnie spali na popiół. A zresztą...wiesz co?
Zadarła gniewnie podbródek.
- Co?
- Wielki ptak – wypaliłam z satysfakcją szczerząc zęby. Moja przyjaciółka wyglądała w tamtym momencie bardzo głupio. Cóż, zwykle tak wyglądają ludzi, którzy pałają do mnie żądzą mordu, jednocześnie próbując się nie roześmiać.
- Ta dzisiejsza młodzież, same skojarzenia – wykrzywiłam się do oprawców, łypiących na nas spod kapturów. - Patrzcie!
- Czego chcesz, pomarańczowo – włosa dziewczyno? - Lissa posłała mi tylko znaczące spojrzenie. Niemal słyszałam jej głos pełen wyrzutu „A nie mówiłam, że jaskrawe pasemka mijają się z celem kamuflażu?”
- Coś tam chyba leży – skinęłam głową w stronę pokaźnego stosu przedmiotów, którego jeszcze parę minut wcześniej tam nie było.
Teraz powinnam chyba złożyć oficjalne oświadczenie, że nie miałam identycznego na składzie w Duat ani że przez ostatnie miesiące pracowałyśmy z Lissą nad zamknięciem magii hieroglifów w przedmiotach codziennego użytku. A nawet jeżeli, to nie robiłabym tego, żeby zapomnieć o bólu, który dokucza mi od kwietnia zeszłego roku...
„To nie jest odpowiedni czas i moment, Sadie. Nie możemy być razem.”
Też mi coś! Koniec świata to bardzo słaba wymówka! Miałam się zamiar z nim tym podzielić, kiedy tylko go spotkam, a potem...no, nie byłam do końca pewna, co potem, ale na pewno miało boleć. Jeszcze się nie zdecydowałam czy go zabiję, czy też wyściskam na śmierć. A to, że jest jej bogiem nie będzie dla mnie żadną przeszkodą.
Jeden z kapłanów z nieufnością przybliżył się do sterty.
- To wygląda na...dary – ocenił. W tym stwierdzeniu zdumienie mieszało się z ostrożnością.
- Pewnie za waszą posługę i oddanie – podsunęłam. Usłyszałam pomruki i szepty aprobaty, że owszem, to wielce prawdopodobne. Carter mówi, że ktoś tu jest równie skromny jak ja. Patrząc jak jedna z empuz odrzuca kaptur i przymierza bladoróżową apaszkę, pomodliłam się do bogów, żeby nie zadziała nim wszyscy nie spróbują chociaż kęsa z wiklinowego kosza ze słodyczami. Błagam, Izyda, Thot, Neftyda, Horus...ja chcę tylko znieść moich wrogów w proch i zrobić kije golfowe z ich kości. Czy proszę o tak wiele?
Udało się.
Cała napęczniałam z dumy, gdy apaszka zamieniła się w węża i zacieśniła wokół szyi empuzy. Jej wrzask był niczym sygnał rozpoczynający aktywację pozostałych zaklęć. W zależności od tego jaki produkt spożyli kapłani kolejno wybuchali, zamieniali się w słup ognia, tracili przytomność albo lecieli w krzaki z poważnym rozwolnieniem. No co? Nawet nie wiecie ile czasu zajęły mi poszukiwania odpowiedniego hieroglifu!
- Niezła robota – pochwaliła mnie przyjaciółka – Ale może lepiej spadajmy zanim... Nie zdążyła dokończyć, ale mogę się domyślić, że chodziło jej właśnie o to, co jej przerwało. O przybycie Feniksa.
Moje uszy wypełnił przeraźliwy skrzek, a oczy i duszę ogień. Zanim wszystko zniknęło w bieli, zobaczyłam jak więzy krępujące Lissę opadają, a ona sama promienieje bladoniebieskim światłem, jeszcze jaśniejszym niż sam Feniks.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz