poniedziałek, 31 października 2016

Rozdział XXII - Perpsektywa Cartera

Kobieta miała na sobie luźną ciemną tunikę. Jej dłoń spoczywała na głowie smukłego, czarnego psa. Zmrużyłem oczy. Wszechogarniającym mroku, pomimo tego, że w sylwetkach – zarówno zwierzęcia jak i kobiety - było coś znajomego, nie mogłem zidentyfikować postaci. Wtedy silniejszy podmuch zawodzącego wiatru rozegnał chmury zakrywające księżyc, a ja zobaczyłem kto przede mną stoi.
Zamarłem.
Szakal najczęściej był zwiastunem czegoś dobrego. Oznaczało, to, że Anubis aka Walt zjawił się i zabierze Sadie z domu Brooklińskiego na kilka wspaniałych godzin, do jakiegoś ciemnego zaułka, kostnicy, domu pogrzebowego albo....hm, może jako prawny opiekun mojej siostry powinienem zacząć interesować się dokąd się włóczy? Ale Anubis był nie tylko chłopakiem Sadie. Był też bogiem pogrzebów.
I omenem śmierci.
Co mogło oznaczać, że...Przeniosłem wzrok na twarz kobiety. Była młoda i piękna, więc jej zmartwieniem powinno być raczej napisanie zaproszeń na wręczenie dyplomu uniwersytetu albo na ślub, a nie sporządzenie testamentu. Jednak wyraz jej twarzy, smutne oczy, zaciśnięte z rozpaczy usta, mówiły jasno, że doskonale wie jaki los ją czeka. Nie wiem co mnie przestraszyło bardziej. Ta świadomość własnego rychłego końca u tak młodej osoby czy fakt, że tą młodą osobą jest Annabeth.
Otworzyła usta.
- Carter.
Ten głos był jedyną dobrą rzeczą w tym koszmarze.

Pierwsze, co zobaczyłem to czyste złoto. Potem dopiero świat zaczął nabierać konturów i kształtów, a ja zrozumiałem, że się myliłem. To przyjemne zakończenie snu nie było jego częścią. Było rzeczywistością.
Złoto, wraz z otoczeniem dookoła, nabrało obramowania w postaci ciemnych rzęs i gładkiej twarzy o złocistobrązowej opaleniźnie.
- Carter? - Ziya pochyliła się zaniepokojona w moją stronę – Pogorszyło ci się? - może gdybym był mniej obolały, to poczułbym się urażony albo podpadły na duchu, że moja dziewczyna uważa moją reakcję - uśmiech błogiej radości – na jej widok za coś, co wygląda jak nawrót choroby. Ale teraz wszystkie inne emocje tłumiła radość, że mogę ją teraz zobaczyć, po tylu tygodniach. Odepchnąłem się od miękkich poduszek, na których ktoś mnie wcześniej ułożył i delikatnie musnąłem swoimi ustami jej usta. Chciałem się wychylić nieco bardziej do przodu, tak jak Ziya i wtedy gwałtowny ból przeszył mój brzuch.
Odsunęła się ode mnie szybko, kiedy z moich ust wydobyło się ciche syknięcie. Wyraz zaniepokojenia w jej oczach szybko zastąpiło zrozumienie i lekkie politowanie pomieszane z rozbawieniem – jak już się nauczyłem w przeszłości to przejaw czułości u mojej dziewczyny. W każdym razie za taki postanowiłem go uznawać.
Nie zdejmując ręki z mojego policzka, delikatnie, ale stanowczo pchnęła mnie z powrotem na poduszki.
- Powinieneś bardziej na siebie uważać – pouczyła mnie łagodnie – Uzdrowiciele oczyścili twoje ciało z trucizny, ale musisz jeszcze odpocząć, żeby odzyskać siły – zmarszczyła brwi – Właściwie byłbyś mi łaskaw wyjaśnić, dlaczego omal nie umarłeś? ZNOWU.
- Szczerze mówiąc... -wyjąkałem – Nie pamiętam.
- To raczej nie była niestrawność – podpowiedziała mi Ziya.
Zacisnąłem powieki i oparłem czoło o rękę. Starałem się sobie przypomnieć wszystkie wydarzenia ostatnich tygodni i ułożyć w całość. Wszystkie wspomnienia w moim umyśle wydawały się przymglone i niewyraźne.
- Możliwe... - powiedziałem w końcu niewyraźnie – Że miało to jakiś związek z wilkami nasłanymi przez nordyckiego boga, wroga numer jeden innych nordyckich bogów, a po tym jak zamknęliśmy go w tej metalowej klatce, to również naszego...To mogło być to – zakończyłem. Ziya nawet nie mrugnęła.
- Wiedziałem, że coś takiego się stanie, jeśli zostawię cię samego na choćby tydzień – stwierdziła krótko.
- Ziya, czy to ty przypadkiem nie zostawiłaś mnie na dłużej niż tydzień i nie pojechałaś, żeby użyczyć ciała Ra? - moje własne słowa dotarły do mnie z opóźnieniem. Nagle znacznie wyraźniej poczułem, to że jej dłoń spoczywa na mojej.
O nie. A obiecałem sobie, że już nigdy nie dam się w to wciągnąć.
Niewiele myśląc, co robię wyszarpnąłem moją rękę. Przez twarzy Ziyi przebiegło nagle tysiące emocji. Od zaskoczenia i dezorientacji po gniew i ból.
- Wybacz, panie – powiedziałem i spuściłem zawstydzony wzrok, czując, że się cały czerwienię – Nie pomyślałem, że ty i Ziya...że wy już...znów...współpracujecie.
Zobaczyłem jak jej dłoń, smukła o długich palcach, o odcień jaśniejsza od mojej, ponownie dotyka mojej. Razem tworzyliśmy mocny kontrast na tle białej pościeli.
- Carter – wyszeptała, a ja aż podniosłem wzrok, bo w jej cichym głosie wyłapałem nutkę szczęścia – Jestem stuprocentową sobą.
W następnej chwili całowaliśmy się i tym razem postarałem się, żeby żadna błahostka, jak na przykład moje wyniszczone przez truciznę organy wewnętrzne, nam nie przerwało. Niestety nie miałem żadnego wpływu na sługów z ludzkimi korpusami i zwierzęcymi, którzy chwili potem nam przerwali wchodząc do pomieszczenia i informując nas po egipsku, że „czekają na nas.”
- Bogowie? - spojrzałem na Ziyę, która chwilę wcześniej zapewniła ich, że za chwilę będziemy. Skinęła głową i podała mi rękę, żeby pomóc wstać. O dziwo, obeszło się bezboleśnie. W miarę. Z jej pomocą opuściłem pomieszczenie. Kiedy znaleźliśmy się w wąskim korytarzu zdecydowałem, że muszę coś zrobić:
- Ziya, zatrzymaj się na chwilę – poprosiłem. Zrobiła zaskoczoną minę, ale spełniła moją prośbę.
- Ja po prostu chciałbym... - wydukałem, zastanawiając się, gdzie podziała się moja cała dotychczasowa pewność siebie.
Przyjrzała mi się badawczo, a potem parsknęła śmiechem.
- Bogowie, Carter. Zachowujesz się zupełnie tak jak wtedy, gdy zapraszałeś mnie na randkę do centrum handlowego – przekrzywiła głowę – Powiedz o co chodzi. Zaczynam się bać
Odchrząknąłem.
- Cóż..po prawdzie teraz też chcę cię gdzieś zaprosić. A raczej na coś.
- Na co? - w jej oczach dostrzegłem wyczekiwanie.
- Na mój ślub.
Ziya otworzyła szeroko usta.
- I twój. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko – dodałem szybko. Zamknęła usta, a potem znowu się uśmiechnęła.
- To zmienia postać rzeczy. Już myślałam, że podczas mojej nieobecności wykształciło się w tobie poczucie humoru – pokręciła głową, udając, że próbuje od siebie odegnać tą irracjonalną myśl. Zamiast roześmiać się, uśmiechnąłem się jedynie lekko, bo już moje myśli biegły inny torem.
- Ziya, może to nie coś, co można nosić na palcu – zamyśliłem się – I niezbyt romantyczne. I to pewnie słaby pomysł...
- Kochanie, nie chcę na tobie wywierać presji albo, żebyś czuł się nie komfortowo...Ale za drzwiami czeka zgromadzenie bogów. Streszczaj się trochę – ponagliła mnie.
- Ok – odetchnąłem – Chciałbym, żebyś zamiast pierścionka przyjęła ode mnie Dżed – sięgnąłem do kieszeni dżinsów i wydobyłem z niego naszyjnik z wisiorkiem przedstawiający symbol Ozyrysa – boga śmierci, któremu mój ojciec użyczał ciała – Jak już mówiłem, kręgosłup mojego taty może nie być czymś, o czy marzyłaś...
- Carter – koniuszki jej palców delikatnie musnęły mój policzek – Po prostu mi go załóż. Kiedy majstrowałem przy zapięciu na jej szyi, Ziya obejrzała się na mnie przez ramię:
- Na ostatnie urodziny dostałam od ciebie kalkulator, więc kręgosłup przyszłego teścia jest w porządku.
Przekręciła się w moją stronę. Nadal trzymałem ręce na jej szyi, kiedy mnie pocałowała.
- A teraz już naprawdę chodźmy.
Gdy zapukała do wielkich złotych drzwi, zdążyłem jeszcze zapytać:
- Ej. Co było nie w porządku w kalkulatorze?
Zanim wrota rozwarły się, a my wkroczyliśmy w sam środek narady wojennej.

- Carter Kane – huknął Horus. Wstał z tronu na podeście i ruszył w moim kierunku. - Jak miło cię widzieć! Chcesz się ze mną połączyć umysłami?
Stojąca za mną Iza ukryła twarz dłoniach, kręcą z rozpacza głową. Horus zauważył to i się zreflektował.
Przygryzł wargę.
- Ojej, to chyba właśnie był brak taktu, o którym mi mówiłaś matko...Co tam u ciebie przyjacielu? Wszystko w porządku?
Pomyślałem o wojnie, która trwa, o tym, jak omal nie zginąłem, o Annabeth, gładzącej łeb szakala oraz że kalkulator chyba jednak nie był trafionym prezentem.
- Jak najlepszym.
- Fantastycznie! To jak? Tym razem nie odrzucisz mojej propozycji? Staniemy się jednością i zrobimy sobie szalik z Apopisa?
Pewnie zwróciłbym mu uwagę, że Apopis i Chaos to nie do końca to samo, ale zbyt bardzo zajęty byłem odganianiem od siebie nieprzyjemnej wizji śliskiego, wężowego ciała owiniętego wokół mojej szyi. Jeżeli już mamy robić szaliki z naszych wrogów, to lepiej wywołać wojnę z bogiem słodziutkich, wełnianych owieczek.
Z tego co wiem, nie mamy w zanadrzu boga słodziutkich, wełnianych owieczek.
- I jak będzie Carterze Kane?
Cała sala zamarła w oczekiwaniu na moją odpowiedź. Tylko Ziya stała spokojna i wyluzowana – wiedziała, przecież co zrobię.
- Zgoda – choć to słowo nie miało mieć żadnej specjalnej mocy, to zrobiło kolosalne wrażenie. Swoją drogą w cichej sali nawet „kupa” miałoby niesamowity wydźwięk.
Tym razem role się odwróciły. Bogowie odetchnęli z ulgą. Moja dzie..narzeczona natomiast zesztywniała.
Horus, który właśnie uśmiechał się naprawdę głupkowato, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, przemówił: - A więc zbliż się Carterze.
- Teraz? - zdziwiłem się.
- Konieczne jest jak najszybsze zjednoczenie – wtrąciła Izyda.
Skinąłem głową i wysunąłem swoją dłoń z uścisku Ziyi.
- Carter -wyszeptała błagalnie. Nie spojrzałem w jej stronę – wtedy nie byłbym w stanie zrobić ani jednego kroku do przodu. A tak to zrobiłem ich pięć. Pięć kroków dzielących mnie od utraty, nie wiecznej jak miałem nadzieję, człowieczeństwa. Horus położył mi dłoń na czole. Po chwili wszystko rozmyło w bólu i ciemności.
Upadłem. Nie. Upadliśmy. Razem. Chwilę pozostaliśmy na kolanach i dygotaliśmy opierając się knykciami o posadzkę.
„ Nie walcz, Carter, bo się nie uda” - syknął Horus.
Pozwoliłem, żeby przejął kontrolę nad moim ciałem. Nad naszym ciałem. Wstaliśmy. Wzrokiem odnalazłem twarz Ziyi. Była cała napięta i zaniepokojona, ale kiedy nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnęła się słabo z ulgą.
Poczułem, że przez nasze wspólne oblicze, mimo protestów Horusa, również pojawia się uśmiech.
Jeżeli Ziya miała pewność, że jestem tu w środku, to nie miałem się o co martwić.
- Czas..na bitwę – powiedzieliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz