niedziela, 21 czerwca 2015
Rozdział I
Thalia
Otworzyłam oczy. Wilgotne liście łaskotały mnie w policzek. Annabeth spała naprzeciwko mnie zwinięta w kłębek. Uśmiechnęłam się pod nosem. Moja mała przyjaciółka była dla mnie jak młodsza siostra. Odgarnęłam jej jasny lok z czoła. Dobra, dość tych czułości. Jeśli ktoś wiedzie życie herosa nie powinien być delikatny. Potwory to nie jest coś z czym można się zaprzyjaźnić. Chyba, że jest się masochistą.
Jeszcze raz rzuciłam krótkie spojrzenie na Annabeth. Nadal spokojnie drzemała. Mogę więc dołączyć do Luke'a na warcie. Wyszłam z jaskini i od razu zmrużyłam oczy nie przyzwyczajona jeszcze do słońca. Syn Hermesa siedział. Był odwrócony do mnie plecami. Przykucnęłam obok niego. Miał przymknięte powieki.
- Hej – chuchnęłam mu prosto w ucho. Gwałtownie przetarł oczy.
- Pizza, raz! Już się robi! - rozejrzał się nieprzytomnie, ale ocknął się gdy jego spojrzenie padło na mnie – To ty?
- Wielki heros w akcji – prychnęłam – Dla mnie pepperoni, bohaterze.
- Myśl sobie co chcesz, Thalio, ale właśnie myślałem...
- Obalamy mity. Luke Castellan jednak myśli – znów zaczęłam mu dokuczać.
- Tak, wyobraź sobie, że mam swoje momenty – jak zwykle nie dał wyprowadzić się z równowagi.
- A jaki temat twoich rozmyślań, rozproszył twoją uwagę i naraził nas na atak jakiegoś stwora?
Zamyślił się przez chwilę.
- Przyszłość.
- Typu wymarzony zawód? Chcesz może zostać obrońcą praw potworów?
- Nie – przecząco pokręcił głową – Bardziej o tej bliższej. Nawet – bardzo bliskiej.
- W sensie?
- Zastanawiam się czy, jeśli coś za chwilę to czy mnie za zrobienie tego czegoś zabijesz.
- Do rzeczy – ziewnęłam – I tak cię kiedyś ukatrupię, Casstelan.
Zaśmiał się, ale tak jakoś dziwnie.
- Więc w sumie niczego nie ryzykuję – pochylił się gwałtownie w moją stronę tak, że w pierwszym odruchu miałam odruch obronny, ale on nie zaatakował mnie. Jego usta delikatnie zetknęły się z moimi. Coś zaszeleściło. Odskoczyliśmy od siebie gotowi do walki.
…
Obudziłam się zlana potem. Dookoła panowała ciemność. Dotknęłam palcami moich ust. To było tak wiele lat temu...Chwilę potem z krzaków wynurzył się Grover. Przedstawił się jako strażnik z obozu herosów i powiedział, że musi mnie tam bezpiecznie transportować. Po mojej agresywnej interwencji stwierdził, że musi nas bezpiecznie transportować. Luke'a i Annabeth też. Przez kolejny tydzień podróży nigdy nie zostałam z Luke'iem sam na sam. Na wartach siedziały teraz dwie, a nie jedna osoba i pechowo żadnej z nich nie mieliśmy wspólnej. Nie było, kiedy wyjaśnić co między nami zaszło. Czy dla niego to coś znaczyło? Czy może po prostu zrobiło to od tak, z nudów. Albo w ogóle to było nie chcący. Może chciał mi coś powiedzieć na ucho i tak się niefortunnie stuknęliśmy?
Nigdy już potem nie miałam okazji z nim o tym porozmawiać. Ja zostałam zamieniona na wiele lat w sosnę, a po moim powrocie do ludzkiej postaci on przeszedł na złą stronę. Potem umarł. Nawet w krainie zmarłych nie zadam mu tych kilku pytań jako łowczyni mogę tam nigdy się nie zjawić. A nawet jeśli (mogę zginąć w walce), Luke już może się odrodzić w innej postaci. Annabeth mówiła, że w ich ostatniej rozmowie zastanawiał się czy nie starać się o miejsce na wyspach błogosławionych.
Nie powinnam się tym dręczyć. I tak nigdy nie poznam prawdy.
Wsunęłam gołe stopy do moich wysokich, wygodnych butów. Na głowę nasunęłam diadem – znak porucznika Artemidy. Cicho wyminęłam prycze i śpiwory innych łowczyń. Bezszelestnie wymknęłam się z namiotu.
Obozowisko było bardzo piękne o poranku. Srebrne namioty skąpane były w smugach wstającego słońca. Wysokie sosny stojące dookoła pachniały świeżo i znajomo. Uśmiechnęłam się. Czułam sentyment do tych drzew. W końcu kiedyś byłam jedną z nich.
Ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Obróciłam się gwałtownie.
- O, pani Artemido – skłoniłam głowę. Bogini była dzisiaj w swojej dorosłej wersji. Jedynie jej srebrzysto – szare oczy nigdy nie zmieniały wyglądu.
- Co robisz tu tak wcześnie Thalio? - spytała.
- Ja...chciałam..się...yyyy..nooo...właściwie to....chyba...potrzebowałam....musiałam się przejść – wydukałam w końcu. Artemida przyjrzała mi się dokładnie.
- Potrzebujesz odpoczynku, poruczniczko – oznajmiła – Daję ci wolne. Odwiedź obóz i starych przyjaciół. Pewnie stęskniłaś się za bratem.
- Dziękuję, pani.
- Idź już i nie martw niczym. Liana zastąpi cię w obowiązkach.
Skłoniłam się jeszcze raz, a Artemida odeszła.
A więc wracam do domu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pierwsza ! ^^ Rozdział jest fajny .Podziwiam za talent . Kiedy następny ? ;)
OdpowiedzUsuńRozdział nawet spoko. Nie spodziewałam się, że napiszesz go z perspektywy Thalii, ale nawet fajnie Ci to wyszło. Pozatym super ten moment z pocałunkiem. Pozdrawiam, M ;)
OdpowiedzUsuńKocham, kocham, kocham :D
OdpowiedzUsuńMoże byś dodała tak nowy rozdział, bo wiesz nikt nie lubi czekać, chyba że testujesz na nas powiedzenie ,,trzeba mieć dużo cierpliwości, żeby się jej nauczyć'',.bo jeśli testujesz to raczej nikt się nie.ucieszy. Może potrzebujesz trochę dopingu.
OdpowiedzUsuńDalej Aria, dalej!!! =D Życzę weny. Powodzenia!!! M ;)
Wstawiam zawsze w piątki.
UsuńOstatnio mi się nie udało, więc rozdział pojawi się dzisiaj :)