czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział IX - Rozmowa z Ateną czyli kilka powodów dla, których nie powinienem mieć dzieci - Perspektywa Lissy i Percy'ego

Wszystko było nie tak! Nic się nie zgadzało...nic się nie układało...
Niewiele pamiętam z tamtej chwili. Tylko tyle, że się rozbeczałam i pobiegłam w las. Swoim okrzykiem (yyy...chyba nie wypada pisać jakie słowo wtedy wywrzeszczałam) przegoniłam najprawdopodobniej wszystkie renifery w promieniu mili. Byłam wkurzona na Toma. Podrywał mnie przez ostatni rok. Swoimi gestami jakby prosił mnie o chodzenie. To nie była łatwa decyzja. Właściwie to w wakacje, gdy widziałam jak całował się z Lucy stwierdziłam jedno. Możemy być przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi. Miałam naprawdę mocne postanowienie i silną wolę. Wcale nie zauważałam jak uśmiechał się do mnie...Ani nie ruszało mnie to, że zaprasza mnie do kina albo na Broadway...Nie myślałam też wcale o jego szarych oczach i czarnych zwichrzonych włosach...
Byłam na to wszystko kompletnie obojętna. Naprawdę.
Nagle wydałam z siebie serię warczenia i burczenia do samej siebie. Chwilę później wymierzałam kopniaki najbliższemu drzewu. Właściwie moja stopa ucierpiała tyle samo co maltretowana przeze mnie roślina.
    - Czym ci zawiniło to biedne drzewo? - Sadie od dłuższego czasu musiała się przyglądać moim poczynaniom – Uważasz, że to drzewo ma jakieś mentalne połączenie z Tomem? Że jak mu przywalisz w korę to mu piszczel spuchnie? Swoją drogą nieźle mu przyłożyłaś...Chociaż na twoim miejscu postawiłabym na pięści, nie plaskacza.
    - Daj spokój – burknęłam, ale przestałam się pastwić nad konarem, odsunęłam się od niego. Założyłam ręce na piersiach i spojrzałam na moją przyjaciółkę.
    - To było niezłe – stwierdziła – Ale też niewiarygodnie głupie i dziecinne...
    - Głupie i dziecinne? - zdenerwowałam się – I kto to mówi? Ty ciągle robisz coś głupiego i dziecinnego.
    - Po pierwsze: Moje zachowanie nie jest nigdy głupie i dziecinne, jest ewentualnie kreatywne i ryzykowne. Po drugie: Sądzę, że powinnyśmy poważnie porozmawiać.
    - Okey, mów – odpowiedziałam choć w tej chwili najchętniej zakneblowałam bym ją. Była to dość niezła alternatywa dla słuchania wywodów.
    Sadie opadła na sporej wielkości kamień.
    - Siadaj – poklepała miejsce obok siebie. Posłuchałam jej.
    - Ponieważ jestem od ciebie starsza i o wiele więcej przeżyłam...
    - Trzy miesiące to bardzo duża różnica – prychnęłam.
    - Dokładnie – pokiwała z powagą głową – Kiedy ty się rodziłaś ja już siedziałam...
    - Za co? - rzuciłam to tylko dla żartów, nie oczekiwałam odpowiedzi, ale Sadie to Sadie. Już dawno się przyzwyczaiłam, że moja przyjaciółka nigdy nie robi tego co oczekują od niej inni. Są zwykli ludzie działający według ścisłych zasad i Sadie Kane – osoba, która nie uwzględnia takiego słowa jak „zasady” w swoim słowniku.
    - Za podwędzenie smoczka Carterowi – zrobiła skruszoną minę, a ja nie byłam pewna czy mówi serio czy się zgrywa.
    - Ssali wiem co teraz przeżywasz...
    - Niby skąd? - zirytowałam się, ale po chwili poczułam się jak kompletna idiotka godna miana córeczki Afrodyty – No tak Walt...to znaczy Anubis...Walt i Anubis...Waltubis?
    Sadie zachichotała.
    - Waltubis, serio? To brzmi jak zmutowany teletubiś – zaśmiała się ponownie – O, bogowie! Muszę to mu powiedzieć!
    Zaczerwieniłam się. Walt był spoko, ale naprawdę nie miałam ochoty, żeby wszyscy słyszeli o moim wątpliwym intelekcie.
    - Może już oświeć mnie poradą? Przed chwilę miałaś mi tyle do powiedzenia.
    - Psycholog Sadie Kane zaczyna swoje porady z serii – gdy twój potencjalny chłopak podąża ścieżką bogów – odchrząknęła – Po pierwsze i najważniejsze nie ma na to rady!
    Opadła mi szczęka. Doba. Sadie jest dość ..hm..specyficzna. Ale naprawdę miałam cichą nadzieję, że mi pomoże. Wiecie to coś w stylu bycia w basenie pełnym rekinów i nagle ktoś ci podaje rękę i krzyczy „wciągnę cię!”, a gdy go już chwytasz on cię puszcza i mówi „Żartowałem! Top się!”
    - I to wszystko? To jest ta bezcenna porada?
    - Nie dałaś mi skończyć. Nie można z tym nic zrobić, ale można nauczyć się z tym żyć – uściśliła.
    - Nauczyć się z tym żyć? - powtórzyłam.
    - Dokładnie! Po za tym jej nie będzie tam przez cały czas.
    - Nie będzie?
    Pokręciła z niedowierzaniem głową.
    - Co ty myślałaś? Że ktoś by chciał cały czas siedzieć w umyśle kogoś tak nudnego jak Tom? - prychnęła – Ja bym nie wytrzymała! Poza tym on jest tylko jej okiem. Jak ci to wytłumaczyć? Czekaj...Mam! On nie jest jej domem, on jest jej takim jakby domkiem letniskowym.
    - Domkiem letniskowym?
    - Tak! Świetnie, że załapałaś! Przecież Neftyda nie siedzi ci cały czas w głowie i nie robi prania mózgu, nie?
    Sadie miała rację. Bogini rzeczna, której ścieżką podążałam najczęściej siedziała cicho. Właściwie nie czułam jej obecności. Czasami tylko jak rozwaliłam zbiornik wodny albo spowodowałam mini powódź w domu brooklińskim to doradzała mi jak to naprawić. I gdy raz przez całkowity przypadek i zbieg okoliczności Dylanowi (całkowicie przypadkiem mojemu wrogowi ze szkoły) przez tydzień leciała z uszu woda, przez co upodobnił się do wyjątkowo brzydkiej i bezmózgiej fontanny, Neftyda prawiła mi kazania. A tak po za tym nie wtrącała się do mojego życia osobistego.
    - Nie – przyznałam, a następnie po chwili milczenia zapytałam – Czyli uważasz, że powinnam dać mu szansę? Tak po prostu? Spróbować być jego...wiesz...dziewczyną?
    - Naprawdę chcesz wiedzieć co uważam?
Ostrożnie skinęłam głową choć czułam, że mogę później tego żałować.
    - Nie lubię Toma. Jest ponury, patrzy na mnie jak na wariatkę i kumpluje się z moim bratem. To wystarczająco dużo powodów. Ale to twoje życie. Jeśli lubisz go, to możesz zaryzykować. Decyzja należy do ciebie. Jestem twoją przyjaciółką i chcąc nie chcąc, aby nią być muszę szanować twoje wybory. I wspierać w podjętych przez ciebie decyzjach.
    Rozdziawiłam buzię.
    - Wow Diesa, to miało sens i było...inteligentne – powiedziałam z uznaniem.
    Przewróciła oczami.
    - Jasne! Następnym razem jednak poproszę z mniejszym zdziwieniem.
    Zaśmiałam się i uściskałam ją.
    - Dobra, czas wracać – stwierdziła.
    Ruszyłyśmy w stronę polany.
    Lena i Annabeth sprzeczały się. W ich przypadku oznacza to tyle co prawie pozabijały.
    Wokół córki Posejdona wirował śnieg o podejrzanej pozycji bojowej. Annabeth nie pozostawała jej dłużna. Jej ręka wędrowała niebezpiecznie w stronę sztyletu.
    - To jest dobry pomysł!
    - Od kiedy to dobry oznacza głupi i nic nie wnoszący? - Wrzasnęła Lena.
    - Hej! Spokojnie? -wbiegłam pomiędzy nie próbując je rozdzielić chociaż mój zmysł przetrwania mówił „Uciekaj, debilko! Uciekaj!” - O co chodzi?
    - Mam plan – zaczęła Annabeth, ale siostra Percy'ego jej przerwała:
    - Debilny...
    - Nie prawda..
    - Dobra, dobra. Spokój. Co takiego chcesz zrobić Ananbeth?
    Odpowiedział mi Carter:
    - Chcą wezwać Posejdona.
    Percy
    Nie wiedziałem czy żyję czy też nie. Wszystko wskazywało jednak na to, że jestem trupem. Przebywałem w długim ciemnym tunelu, na którego końcu pobłyskiwał jasny punkcik. Czułem się fantastycznie (pomijając fakt, że najprawdopodobniej nie żyję), a przed chwilą bolał mnie każdy skrawek ciała. Wiedziałem co według opinii publicznej oznacza światełko w tunelu, ale mimo wszystko postanowiłem podążać w tamtą stronę. Nie miałem żadnego konkretnego planu. Po prostu iść przed siebie co w tamtym momencie było wyjątkowo głupie. Żałowałem, że nie ma ze mną Annabeth, ona na pewno by coś wymyśliła...Chwilę później pożałowałem myślenia o niej. Od razu przypomniałem sobie naszą rozmowę na lodowisku. W tamtym momencie najchętniej włączyłbym sobie jakieś romansidło, obejrzał je w szlafroku i ciepłych kapciach jedząc pudło lodów niebieskich. Jednym słowem przeżywał rozstanie jak każdy prawdziwy facet!
    Zamiast tego podążałem korytarzem ku śmierci...
    Gdy wyszedłem z tunelu zatkało mnie. To nie było wejście do Hadesu ani nic z tych rzeczy. Stałem na jakiejś sporej skalnej półce. Nade mną widniało czarne, nocne niebo rozświetlane tysiącem jasnych gwiazd, które zapewne były źródłem światła. Rozpoznałem gwiazdozbiory, których wieki temu – jak mi się zdawało – nauczyła mnie Annabeth. Dostrzegłem jeden z układów, któremu nadaliśmy własną nazwę. Można by powiedzieć, że był to nasz osobisty skrawek nieba. Pewnego wieczoru gdy oglądaliśmy niebo Córka Ateny jak zwykle bezbłędnie wskazywała i nazywała gwiazdozbiory. Przy jednym jednak się zawahała: „A ten to...tego nie znam”. Zdawała się być zdumiona własną niewiedzą. Przez resztę wieczoru była milcząca i nie swoja. Żeby poprawić jej humor powiedziałem: „Mi ten gwiazdozbiór przypominał naleśnik, który dzisiaj zjadłem”. „Czemu?” zdziwiła się. „Bo jest niebieski!”. Zaśmiała się „ A więc to będzie naleśnik Percy'ego. Dobra glonomóżdżku?”. „Będę zaszczycony”.
    Romantycznie prawda?
    - Czekałam na ciebie, Perseuszu – dopiero teraz dostrzegłem smukłą postać kobiety. Siedziała do mnie tyłem na skraju półki. Miała na sobie dżinsy i prostą białą bluzkę, po której spływała kaskada czekoladowych loków. - Podejdź synu Posejdona, nie mam zamiaru cię zabić, w każdym razie nie dziś – nie zachęcało mnie to jakoś bardzo, ale nie miałem nic do stracenia. Ostrożnie podszedłem do krawędzi.
    - Pani Ateno – skłoniłem lekko głowę. Postanowiłem okazywać szacunek. Nie miałem ochoty zostać zamieniony w ślimaka i zdeptany przez boginię.
    - Usiądź herosie.
    Zrobiłem jak kazała.
    - Spójrz w dół i powiedz co widzisz.
    Spuściłem wzrok i...zamarłem. Pode mną nie było nic. To znaczy było...pustka. Ciemność, z której wydobywały się przeraźliwe ryki i skomlania. Na dole kłębiły się czarne i złowrogie smugi. Chwyciłem się mocniej skalnej półki. Nie miałem ochoty spaść w dół.
    - Co to jest? - wymamrotałem choć pod skórnie znałem odpowiedź.
    - Chaos – wyszeptała bogini, wyglądała na smutną i zmęczoną – Ma dość wiecznego spokoju. Cóż trudno się dziwić. To w końcu...Chaos. Chce zniszczyć to co stworzył. Chce zniszczyć bogów. Herosów. Świat.
    - To chyba..kiepsko.
    - Kiepsko? - zdziwiła się Atena, a następnie wymamrotała pod nosem – Jak moja córka mogła cię pokochać?
    - Spokojna głowa – zaśmiałem się gorzko – Nie musisz się martwić pani Ateno, twoja córka jest już daleko od mojej głupoty. Niedawno mnie rzuciła.
    Powiedziałem to od tak, błahym tonem. Ale wewnątrz mnie tysiące małych Percy płakało i zawodziło.
    Pokręciła przecząco głową.
    - Perseuszu Jacksonie, moja córka nigdy nie chce i nigdy nie chciała cię porzucić.
    - To co zerwała sobie ze mną od tak? Bo miała gorszy humor? - zakpiłem, zapominając o moim postanowieniu okazywania szacunku.
    - Ja jej kazałam – oznajmiła spokojnie.
    W tamtym momencie nie marzyłem o niczym bardziej jak spaleniu Ateny żywcem i odtańczeniu wokół ogniska pogańskich tańców radości.
    Zacisnąłem ręce w pięści.
    - I ona od tak się zgodziła?
    - Nie, przypuszczam, że to była najtrudniejsza decyzja w jej życiu. Chciała ciebie chronić – przyznała na koniec niechętnie.
    Milczałem.
    Westchnęła ciężko
    - Synu Posejdona, zrozum. Nie może dojść do waszego ślubu.
    - Niby czemu? - wybuchnąłem – Bo ty tak sobie wymyśliłaś? Bo dwa tysiące lat temu pokłóciłaś się z moim tatą o jakąś głupią jabłonkę?
    - To było drzewko oliwne...
    - Nie ważne! Nie mam zamiaru nie być z Annabeth, bo mnie nie lubisz! To debilizm!
    - Nie masz pojęcia o czym mówisz – zazgrzytała zębami – Wasze dziecko stanowi zagrożenie!
    - Nasze dziecko? Nasze dziecko nie ma tu nic do...Czekaj co?!
    - Jeśli Annabeth urodzi syna lub córkę spłodzonego przez ciebie...to bogowie nie dadzą wam spokoju. Będą je ścigać, a na koniec uśmiercą całą waszą trójkę w okrutny sposób.
    - Aż tak mnie nie lubicie? - zdziwiłem się. Atenie zadrgało oko. Chyba naprawdę denerwowała ją moja tępota.
    - Wasze dziecko stanowi zagrożenie. Dla Olimpu i porządku świata jaki znasz.
    - Czyli historia się powtarza? - jęknąłem – Czy nie udowodniłem wam, że stoję po właściwej stronie? Czy twierdzicie, że moje dziecko stałoby się nagle jakimś szatańskim narzędziem?
    - Źle się wyraziłam. Wasze dziecko jest w stanie zniszczyć cały świat. I tych dobrych i tych złych.
    Chwilę zajęło mi przetrawienie jej słów.
    - Wszystko?
    Skinęła głową.
    - I wszystkich.
    - Annabeth wie? - zapytałem
    - Nie, mówię to tylko tobie – I nagle jej głos zadrżał – Przemyśl to, czy warto poświęcać świat dla szczenięcej miłości.
    A potem pochyliła głowę.
    - Proszę, ratuj moją córkę. Ona zginie jeśli urodzi to dziecko – Następnie rozmyła się w złoty pył. Spojrzałem w ciemność. Rozpierzchła się ukazując ruchomy obraz.
    Córka Atena stała wśród ośnieżonych świerków. Wyciągnąłem rękę w jej stronę.
    - Znajdę cię, Glonomóżdku – wyszeptała.
    - Nigdzie się nie wybieram – odparłem przez łzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz