czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział X - Poznaję tatę czyli dlaczego nie lubię rodzinnych spotkań - Perspektywa Leny

    Lena~~
    - Będziesz na siebie uważać?
    Sasha skinęła głową, ale miała przy tym tak ponurą minę, że bardziej podejrzewałabym ją o skoczenie z najbliższego mostu niż dbanie o swoje życie i zdrowie. Spojrzałam na nią sceptycznie. Właśnie wyruszała do obozu herosów. Na...jak ona to ujęła? Ach tak, pokojowe negocjacje. Coś czułam, że do negocjacji nie dojdzie. A w każdym razie nie do pokojowych. W obozie panowała teraz dziwna...hm..nazwijmy to epidemią. Wybuchła wojna domowa.
    Czy to problem? Ogromny.
    Bo widzicie my herosi jesteśmy cudowni. Ale tylko, gdy walczymy po twojej stronie. W innym razie...spytaj się dowolnego potwora co wtedy. No o ile znajdziesz jego głowę.
    Krótko mówiąc wyprawę w tym momencie na Long Island można było nazwać misją samobójczą. Ale mimo wszystko rozumiałam czemu moja przyjaciółka się tego podejmuje. Właśnie dowiedziała się, że Chione jest jej matką, musiała to przetrawić. Miałam ochotę skopać tyłek tej okrutnej bogini (czytaj:głupiej krowie), ale niestety zmarnowałam swoją okazję. Wygrała ze mną pojedynek!
    Sasha westchnęła ciężko.
    - Lena, nie martw się. Nie zamierzam się powiesić ani nic. Nawet nie miałabym z czego zrobić stryczka – uniosła ręce, żeby pokazać mi, że ma je puste – Zero sznurów, serio.
    Zerknęłam w dół na jej trampki.
    - Oddaj sznurówki – zażądałam, a gdy uniosła brew dodałam – To dla twojego dobra.
    Zaśmiała się.
    - Oj uważaj na siebie po prostu! - uściskałam ją – Nie szarżuj zbytni, nie gadaj z nieznajomymi, nie zaczepiaj przypadkowych potworów...
    - Ubiorę się ciepło, mamo – zakpiła, ale po chwili twarz jej zmarkotniała. Nic dziwnego zważywszy na to z czym od dzisiaj będzie jej się kojarzyło słowo „mama”...
    - Leć już lepiej – przerwałam krępującą ciszę. Wyminęłam ją i podeszłam do Mrocznego – pegaza mojego brata. Wezwałam go, żeby bezpiecznie przetransportował Sashę.
    Cześć szefówno – zarżał głos w mojej głowie.
Hejka Mroczny – odparłam – Uważaj na nią, okey?
Nie ma sprawy. A czy..ten...czy może znalazłyby się jakieś...pączki dla mnie?
To najprawdopodobniej najbardziej materialistyczny pegaz świata.
Może.
A gdzie szef, szefówno?
Zawahałam się.
Śpi.
Mam nadzieję, że nie snem wiecznym – dodałam w myślach. Pegaz posmutniał, on uwielbia Percy'ego.
Ale obiecał ci pączki, następnym razem.
Mrocznemu od razu poprawił się humor. Pożegnałam się z nim i z Sashą. Dziewczyna wsiadła na jego grzbiet. Patrząc jak odlatują miałam nadzieję, że Percy dożyje momentu, w którym da obiecane przeze mnie pączki...Jedna samotna łza potoczyła się po moim policzku.
Doszłam na polanę, na której zostali Carter, Annabeth i Tom. Chyba uznali, że skoro jesteśmy z Sashą przyjaciółkami chcemy pożegnać na osobności. Dobrze zrobili. Jednak teraz z nimi były również Lissa i Sadie. Podejrzewałam, że poklnęły już w lesie na Toma i obie poczuły się lepiej. Spodziewałam się, że córka Afrodyty będzie wściekła i nawet na niego nie zerknie, a tu...gapiła się na niego jak pies na szynkę. Miałam nadzieję, że nie zacznie się ślinić. A Tom, który normalnie też, by się na nią lampił? Nic. Miał ponurą, smutną minę i obserwował swoje stopy jak by były paranormalnym zjawiskiem. Coś w tym jest. Zawsze uważałam, że nogi chłopaków to katastrofa ekologiczna. A pachy to nieprzebyta dżungla.
    - Lena – Annabeth odchrząknęła – Musimy iść.
    - Teraz? - jęknęłam, naprawdę nie chciałam robić tego do czego zmuszała mnie córka Ateny – Naprawdę to musimy zrobić?
    - To jest ważne – powiedziała zdecydowanym głosem – To jedyny sposób, żeby Per...go znaleźć na czas. Zanim będzie... - nie musiała kończyć, głos jej zadrżał – No w każdym razie jestem przekonana, że musimy to zrobić.
    Otarła wierzchem dłoni oczy.
    - Na pewno nie chcecie, żeby iść z wami? - zapytał Carter.
    Annabeth stanowczo pokręciła głową.
    - Nie, tylko ja i Lena – zerknęła na mnie – Idziemy.
    - Sekundka – podbiegłam do Toma. Przytuliłam go.
    - Nie spuszcza z ciebie wzroku – szepnęłam mu na ucho – Robi wszystko, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę. Jeszcze trochę, a zacznie się turlać po ziemi. Lepiej z nią pogadaj, nie mam ochoty tego oglądać.
    Poklepałam go po plecach. Następnie wróciłam do Annabeth. Tom był cały zarumieniony. Zerkał nieśmiało na Lissę. Ta wyglądała tak jakby wygrała w totka i jeszcze do siebie odchodziła po tym.
    - To było słodkie Lena i miłe z twojej strony, ale nie musiałaś się żegnać. Nie idziemy tam umierać. Idziemy się czegoś dowiedzieć – podkreśliła Annabeth. Nie moi drodzy. To wcale nie było o szkole.
    - Mniejsza z tym. Idziemy?
    - Idziemy.
    Obejrzałam się jeszcze raz przez ramię na Toma i Lissę. Pomyślałam, że chyba zrobiłam dziś coś dobrego. Uśmiechnęłam się do siebie pod nosem.
    Droga płynęła nam w milczeniu. Za każdym razem, gdy zerkałam na Annabeth czułam wściekłość. Pewnie chcecie wiedzieć dlaczego ją nienawidzę? Przecież ona jest miła, pomocna,szlachetna, mądra i piękna. Jak można nie lubić takiego ideału? No właśnie między innymi dlatego. To nie chodzi o zwykłą zawiść typu „ona jest fajna, ja nie więc jest źle”. Nawet nie jestem pewna czy ją nienawidzę. Chyba jestem po prostu zła. Każdy kogoś ma w tej misji. Carter i Sadie siebie nawzajem. Są rodzeństwem. Lissa i Tom...są w tym dziwnym popapranym stanie, którego nikt z nimi na czele nie ogarnia. A Annabeth? Ona już ma mojego brata. Nie chodzi o to, że po prostu są parą. O, nie. W ich przypadku jest to coś o wiele, wiele poważniejszego. Kiedyś mi to nie przeszkadzało. Jasne, czułam od czasu do czasu zazdrość. Gdy wyrzucali mnie z pokoju, bo chcieli pobyć sami. Gdy oglądaliśmy film i byli do tego stopnia sobą zajęci, że nie śmiali się z moich komentarzy. Ale teraz? Teraz ona chce go wywieść do San Francisco. Będą daleko stąd. Szczęśliwi w swoim małym, idealnym świecie. Szczęśliwi bez tego zbędnego bagażu, którym jestem.
    - Daleko jeszcze? - z tych optymistycznych rozmyślań wyrwał mnie głos Annabeth. Skupiłam się na moich wodnych radarach. Wyszukałam jeziorka, do którego zmierzałyśmy.
    - Kawałek – odpowiedziałam niechętnie, demonstrując jak bardzo nią gardzę.
    Tak, wiem, że to było dziecinne. Nie, wcale nie miałam zamiaru przestać.
    Pokiwała smętnie głową. Zamyśliła się, ale po chwili wypaliła:
    - Lena, o co ci chodzi? Co? Czemu się wściekasz? Czemu mnie nienawidzisz? Czemu?
    - Bo nie ma dżemu – odburknęłam.
    - Powiedz mi – szarpnęła mnie za ramię zmuszając do zatrzymania się – Przyjaźnimy się przecież.
    - Zaktualizuj dane, przyjaźniłyśmy się.
    - To co się teraz zmieniło? Chcę wiedzieć.
    Chwilę zastanowiłam się.
    - Człowiek chce wiele rzeczy – powiedziałam ostrożnie – Ale nie zawsze je dostaje.
    I nagle poczułam kolejną falę złości.
    - W ogóle po co chcesz go wzywać? To głupi plan! Ty jesteś głupia!
    Annabeth teraz z wkurzonej zaczęła się zmieniać w zmęczoną.
    - Leno, jestem córką Ateny. Bogini mądrości. Jak myślisz. Czy mogę być głupia?
    - Według twojej logiki jestem córką Posejdona. Powinnam więc twoim zdaniem ciebie srać wodą, a Percy zamiast plemników powinien mieć kijanki? - odparowałam. Annabeth najpierw otworzyła usta, a potem je zamknęła.
    - Możemy skończyć tą debatę? - chciałam jej odpowiedzieć, że ją chyba interesują plemniki mojego brata, ale powstrzymałam się. Tego dnia wyszłam na wystarczająco zboczoną i patologiczną dziewczynę. Zacisnęłam usta.
    - Chodźmy, skoro tak bardzo chcesz z nim pogadać. Ale ja i tak uważam, że to debilny plan – odgarnęłam krzak i wkroczyłam na niewielką polanę. Naprzeciwko mnie stało małe jeziorko.
    - Ładnie tu – stwierdziła Annabeth rozglądając się dookoła – Można by tu zrobić jakiś ogród. Albo park. Tu by było świetne miejsce na altankę. Ale nie taką zwyczajną drewnianą tylko w barokowym stylu...
    - Tak, tak. Dokładnie.
    Annabeth wyglądała na speszoną.
    - Przepraszam, Lena. Zapomniałam się.
Powstrzymałam się od komentarzy. Podeszłam do jeziorka.
    - Hej, tato – zwróciłam się do wody powtarzając sobie w myślach, że to wcale nie kompletna głupota – To ja Lena. Wiesz ta od Sally. Sally Jackson – zastanowiłam się – Wiesz tą, z którą byłeś jakieś piętnaście lat temu. Tato, chcę pogadać?
    Nic. Zero odpowiedzi. I wtedy Annabeth zrobiła coś tak szalonego i nieprzewidywalnego, że zdobyła u mnie plusa.
    - Posejdonie! - cisnęła kamykiem w taflę wody – Wyłaź z tej głupiej wody! Słyszysz?
    Coś pomknęło w stronę córki Ateny. Oszczep, który był wycelowany w jej pierś wbił się w ścianę lodu, którą utworzyłam w ostatniej chwili.
    - Dzięki – wymamrotała.
    Spojrzałam w stronę jeziora. Z wody od pasa w górę wystawały stwory. Wyglądali jak ludzie...tylko, że strasznie brzydcy i gąbczaści. Włosy i brody mężczyzn (w ich gronie nie dostrzegłam żadnych kobiet) były z glonów. Każdy w ręce dzierżył srebrny oszczep identyczny jak ten, który sterczał z lodowej skały.
    - Co wy za jedni? - starałam się brzmieć przyjaźnie.
    - Nie można obrażać Pana Posejdona – oświadczyli chórem.
    - Słuchajcie „nie można obrażać pana Posejdona”, tak się składa, że jestem córką Posejdona i chciałabym z nim pogadać...yyyy...możecie wezwać szefa?
    Tryton, który był największy i najbrzydszy (uznałam go za przywódce) zmarszczył coś brwio-podobnego i spojrzał na ścianę lodu, którą uprzednio stworzyłam.
    Ups! Nie powinnam używać lodu mówiąc, że jestem córką boga mórz. Nie wszyscy są na tyle inteligentni, żeby wiedzieć, iż lód to woda w innym stanie.
    - Nie jesteś córką Mego Pana, on włada wodą – oświadczył.
    Zrobiło mi się gorąco w brzuchu. Denerwowało mnie to już to ciągłe :„Jesteś córką Posejdona? Super! Umiesz wywołać powódź? Nie? A to chociaż...wirek wodny? Nie? A...co umiesz? Lód? Eeee...jesteś córką Posejdona?”
    Nie pamiętam nic oprócz niesamowitej wściekłości i determinacji. Annabeth opowiadała mi potem, że wpadłam w jakiś maniakalny szał. Mój miecz tak szybko zamieniał się w trójząb i na odwrót, że patrząc na ój pojedynek z trytonami z boku nie była w stanie stwierdzić czym konkretnie walczę. Powiedziała mi, że nikogo nie zabiłam. Co najwyżej poważnie zraniłam. Na końcu utworzyłam ogromny wodny wir, który wciągnął ich wszystkich.
    Ocknęłam się na stojąco co było dość dziwnym przeżyciem.
    - Heleno? - naprzeciwko mnie stał mężczyzna o twarzy, którą zapamiętałam z najmłodszych i z najdawniejszych wspomnień. Tak starych, że wydawały się bajką podłapaną w dzieciństwie. W pierwszym odruchu miałam go ochotę przytulić. Ale powstrzymałam się. Ryczenie w tym momencie i okazywanie najmniejszych słabości było rzeczą, której nie chciałam w tamtym momencie.
    Nie odpowiedziałam od razu. Rozejrzałam się po polanie.
    - Gdzie Annabeth?
    - Jest bezpieczna – uśmiechnął się – Dostała ode mnie wskazówki o które prosiła, wie już jak go znaleźć. Nie martw się.
    - To fantastycznie – spuściłam wzrok na dół.
    - Spójrz na mnie córko.
    Podniosłam głowę do góry. Posejdon był uderzająco podobny do Percy'ego. Wysoki, wysportowany i opalony. Miał ciemne zmierzwione włosy i ...o bogowie...identyczne jak mój brat morskie oczy. Tak może wyglądać Percy za dziesięć – piętnaście lat jeśli dodatkowo zapuści brodę.
    - Jestem z ciebie dumny, moje dziecko.
    Nic nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam co.
    - Będziesz wielkim herosem.
    Cisza.
    - Heleno?
    - Och, daj spokój – krzyknęłam – Nie chcę być herosem! Chcę mieć normalne życie! Chcę wiedzieć kim jestem! Nie chcę przepowiedni! Nie chcę potworów! Jesteś bogiem, nie zrozumiesz mnie! Dla Ciebie herosi to tylko głupie pionki!
    Cała dygotałam. Z wściekłości? A może bólu i żalu do ojca, który tłumiłam w sobie przez piętnaście lat?
    - Córko – położył mi rękę na ramieniu, strzepnęłam ją – Wiem, że nie było mnie przy tobie przez te wszystkie lata. Nie będzie mnie przez kolejne.
    - Wow – pociągnęłam nosem – To mnie pocieszyłeś, tato.
    - Naprawdę? - ucieszył się, ale po chwili spochmurniał – No tak, sarkazm. Zapomniałem, że ty i Percy macie to w genach.
    - Czy on żyje? Wszystko z nim w porządku?
    - Tak – Posejdon pokiwał głową – Może nie w porządku, ale żyje. Powinniście się spieszyć.
    - W takim razie muszę już iść, prawda? - spytałam z nadzieją w głosie – Reszta już na mnie czeka. Nie ma czasu do stracenia.
    - Masz rację – ojciec pochylił się i cmoknął mnie w czoło, poczułam przyjemną woń morza – Powodzenia, córko.
    - Pa, tato – pomachałam mu nieśmiało na pożegnanie. Uszłam jednak zaledwie parę kroków, gdy krzyknął za mną: - Dziecko! Trzymaj się daleko od podziemia i ludzi z nim związanym, dobrze?
    Jednak, gdy się odwróciłam, już go nie było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz