Lena~~
- Będziesz na siebie uważać?
Sasha skinęła głową, ale miała
przy tym tak ponurą minę, że bardziej podejrzewałabym ją o
skoczenie z najbliższego mostu niż dbanie o swoje życie i
zdrowie. Spojrzałam na nią sceptycznie. Właśnie wyruszała do
obozu herosów. Na...jak ona to ujęła? Ach tak, pokojowe
negocjacje. Coś czułam, że do negocjacji nie dojdzie. A w każdym
razie nie do pokojowych. W obozie panowała teraz
dziwna...hm..nazwijmy to epidemią. Wybuchła wojna domowa.
Czy to problem? Ogromny.
Bo widzicie my herosi jesteśmy
cudowni. Ale tylko, gdy walczymy po twojej stronie. W innym
razie...spytaj się dowolnego potwora co wtedy. No o ile znajdziesz
jego głowę.
Krótko mówiąc wyprawę w tym
momencie na Long Island można było nazwać misją samobójczą.
Ale mimo wszystko rozumiałam czemu moja przyjaciółka się tego
podejmuje. Właśnie dowiedziała się, że Chione jest jej matką,
musiała to przetrawić. Miałam ochotę skopać tyłek tej okrutnej
bogini (czytaj:głupiej krowie), ale niestety zmarnowałam swoją
okazję. Wygrała ze mną pojedynek!
Sasha westchnęła ciężko.
- Lena, nie martw się. Nie zamierzam
się powiesić ani nic. Nawet nie miałabym z czego zrobić stryczka
– uniosła ręce, żeby pokazać mi, że ma je puste – Zero
sznurów, serio.
Zerknęłam w dół na jej trampki.
- Oddaj sznurówki – zażądałam,
a gdy uniosła brew dodałam – To dla twojego dobra.
Zaśmiała się.
- Oj uważaj na siebie po prostu! -
uściskałam ją – Nie szarżuj zbytni, nie gadaj z nieznajomymi,
nie zaczepiaj przypadkowych potworów...
- Ubiorę się ciepło, mamo –
zakpiła, ale po chwili twarz jej zmarkotniała. Nic dziwnego
zważywszy na to z czym od dzisiaj będzie jej się kojarzyło słowo
„mama”...
- Leć już lepiej – przerwałam
krępującą ciszę. Wyminęłam ją i podeszłam do Mrocznego –
pegaza mojego brata. Wezwałam go, żeby bezpiecznie
przetransportował Sashę.
Cześć szefówno – zarżał
głos w mojej głowie.
Hejka Mroczny – odparłam
– Uważaj na nią, okey?
Nie ma sprawy. A czy..ten...czy
może znalazłyby się jakieś...pączki dla mnie?
To
najprawdopodobniej najbardziej materialistyczny pegaz świata.
Może.
A gdzie szef, szefówno?
Zawahałam się.
Śpi.
Mam nadzieję, że
nie snem wiecznym – dodałam w myślach. Pegaz posmutniał, on
uwielbia Percy'ego.
Ale obiecał ci pączki, następnym
razem.
Mrocznemu od razu
poprawił się humor. Pożegnałam się z nim i z Sashą. Dziewczyna
wsiadła na jego grzbiet. Patrząc jak odlatują miałam nadzieję,
że Percy dożyje momentu, w którym da obiecane przeze mnie
pączki...Jedna samotna łza potoczyła się po moim policzku.
…
Doszłam
na polanę, na której zostali Carter, Annabeth i Tom. Chyba uznali,
że skoro jesteśmy z Sashą przyjaciółkami chcemy pożegnać na
osobności. Dobrze zrobili. Jednak teraz z nimi były również Lissa
i Sadie. Podejrzewałam, że poklnęły już w lesie na Toma i obie
poczuły się lepiej. Spodziewałam się, że córka Afrodyty będzie
wściekła i nawet na niego nie zerknie, a tu...gapiła się na niego
jak pies na szynkę. Miałam nadzieję, że nie zacznie się ślinić.
A Tom, który normalnie też, by się na nią lampił? Nic. Miał
ponurą, smutną minę i obserwował swoje stopy jak by były
paranormalnym zjawiskiem. Coś w tym jest. Zawsze uważałam, że
nogi chłopaków to katastrofa ekologiczna. A pachy to nieprzebyta
dżungla.
- Lena
– Annabeth odchrząknęła – Musimy iść.
-
Teraz? - jęknęłam, naprawdę nie chciałam robić tego do czego
zmuszała mnie córka Ateny – Naprawdę to musimy zrobić?
- To
jest ważne – powiedziała zdecydowanym głosem – To jedyny
sposób, żeby Per...go znaleźć na czas. Zanim będzie... - nie
musiała kończyć, głos jej zadrżał – No w każdym razie
jestem przekonana, że musimy to zrobić.
Otarła
wierzchem dłoni oczy.
- Na
pewno nie chcecie, żeby iść z wami? - zapytał Carter.
Annabeth
stanowczo pokręciła głową.
- Nie,
tylko ja i Lena – zerknęła na mnie – Idziemy.
-
Sekundka – podbiegłam do Toma. Przytuliłam go.
- Nie
spuszcza z ciebie wzroku – szepnęłam mu na ucho – Robi
wszystko, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę. Jeszcze trochę,
a zacznie się turlać po ziemi. Lepiej z nią pogadaj, nie mam
ochoty tego oglądać.
Poklepałam
go po plecach. Następnie wróciłam do Annabeth. Tom był cały
zarumieniony. Zerkał nieśmiało na Lissę. Ta wyglądała tak
jakby wygrała w totka i jeszcze do siebie odchodziła po tym.
- To
było słodkie Lena i miłe z twojej strony, ale nie musiałaś się
żegnać. Nie idziemy tam umierać. Idziemy się czegoś dowiedzieć
– podkreśliła Annabeth. Nie moi drodzy. To wcale nie było o
szkole.
-
Mniejsza z tym. Idziemy?
-
Idziemy.
Obejrzałam
się jeszcze raz przez ramię na Toma i Lissę. Pomyślałam, że
chyba zrobiłam dziś coś dobrego. Uśmiechnęłam się do siebie
pod nosem.
…
Droga
płynęła nam w milczeniu. Za każdym razem, gdy zerkałam na
Annabeth czułam wściekłość. Pewnie chcecie wiedzieć dlaczego
ją nienawidzę? Przecież ona jest miła, pomocna,szlachetna, mądra
i piękna. Jak można nie lubić takiego ideału? No właśnie
między innymi dlatego. To nie chodzi o zwykłą zawiść typu „ona
jest fajna, ja nie więc jest źle”. Nawet nie jestem pewna czy ją
nienawidzę. Chyba jestem po prostu zła. Każdy kogoś ma w tej
misji. Carter i Sadie siebie nawzajem. Są rodzeństwem. Lissa i
Tom...są w tym dziwnym popapranym stanie, którego nikt z nimi na
czele nie ogarnia. A Annabeth? Ona już ma mojego brata. Nie chodzi
o to, że po prostu są parą. O, nie. W ich przypadku jest to coś
o wiele, wiele poważniejszego. Kiedyś mi to nie przeszkadzało.
Jasne, czułam od czasu do czasu zazdrość. Gdy wyrzucali mnie z
pokoju, bo chcieli pobyć sami. Gdy oglądaliśmy film i byli do
tego stopnia sobą zajęci, że nie śmiali się z moich komentarzy.
Ale teraz? Teraz ona chce go wywieść do San Francisco. Będą
daleko stąd. Szczęśliwi w swoim małym, idealnym świecie.
Szczęśliwi bez tego zbędnego bagażu, którym jestem.
-
Daleko jeszcze? - z tych optymistycznych rozmyślań wyrwał mnie
głos Annabeth. Skupiłam się na moich wodnych radarach. Wyszukałam
jeziorka, do którego zmierzałyśmy.
-
Kawałek – odpowiedziałam niechętnie, demonstrując jak bardzo
nią gardzę.
Tak,
wiem, że to było dziecinne. Nie, wcale nie miałam zamiaru
przestać.
Pokiwała
smętnie głową. Zamyśliła się, ale po chwili wypaliła:
-
Lena, o co ci chodzi? Co? Czemu się wściekasz? Czemu mnie
nienawidzisz? Czemu?
- Bo
nie ma dżemu – odburknęłam.
-
Powiedz mi – szarpnęła mnie za ramię zmuszając do zatrzymania
się – Przyjaźnimy się przecież.
-
Zaktualizuj dane, przyjaźniłyśmy się.
- To
co się teraz zmieniło? Chcę wiedzieć.
Chwilę
zastanowiłam się.
-
Człowiek chce wiele rzeczy – powiedziałam ostrożnie – Ale nie
zawsze je dostaje.
I nagle
poczułam kolejną falę złości.
- W
ogóle po co chcesz go wzywać? To głupi plan! Ty jesteś głupia!
Annabeth
teraz z wkurzonej zaczęła się zmieniać w zmęczoną.
-
Leno, jestem córką Ateny. Bogini mądrości. Jak myślisz. Czy
mogę być głupia?
-
Według twojej logiki jestem córką Posejdona. Powinnam więc twoim
zdaniem ciebie srać wodą, a Percy zamiast plemników powinien mieć
kijanki? - odparowałam. Annabeth najpierw otworzyła usta, a potem
je zamknęła.
-
Możemy skończyć tą debatę? - chciałam jej odpowiedzieć, że
ją chyba interesują plemniki mojego brata, ale powstrzymałam się.
Tego dnia wyszłam na wystarczająco zboczoną i patologiczną
dziewczynę. Zacisnęłam usta.
-
Chodźmy, skoro tak bardzo chcesz z nim pogadać. Ale ja i tak
uważam, że to debilny plan – odgarnęłam krzak i wkroczyłam na
niewielką polanę. Naprzeciwko mnie stało małe jeziorko.
-
Ładnie tu – stwierdziła Annabeth rozglądając się dookoła –
Można by tu zrobić jakiś ogród. Albo park. Tu by było świetne
miejsce na altankę. Ale nie taką zwyczajną drewnianą tylko w
barokowym stylu...
- Tak,
tak. Dokładnie.
Annabeth
wyglądała na speszoną.
-
Przepraszam, Lena. Zapomniałam się.
Powstrzymałam się od komentarzy. Podeszłam do jeziorka.
- Hej,
tato – zwróciłam się do wody powtarzając sobie w myślach, że
to wcale nie kompletna głupota – To ja Lena. Wiesz ta od Sally.
Sally Jackson – zastanowiłam się – Wiesz tą, z którą byłeś
jakieś piętnaście lat temu. Tato, chcę pogadać?
Nic.
Zero odpowiedzi. I wtedy Annabeth zrobiła coś tak szalonego i
nieprzewidywalnego, że zdobyła u mnie plusa.
-
Posejdonie! - cisnęła kamykiem w taflę wody – Wyłaź z tej
głupiej wody! Słyszysz?
Coś
pomknęło w stronę córki Ateny. Oszczep, który był wycelowany w
jej pierś wbił się w ścianę lodu, którą utworzyłam w
ostatniej chwili.
-
Dzięki – wymamrotała.
Spojrzałam
w stronę jeziora. Z wody od pasa w górę wystawały stwory.
Wyglądali jak ludzie...tylko, że strasznie brzydcy i gąbczaści.
Włosy i brody mężczyzn (w ich gronie nie dostrzegłam żadnych
kobiet) były z glonów. Każdy w ręce dzierżył srebrny oszczep
identyczny jak ten, który sterczał z lodowej skały.
- Co
wy za jedni? - starałam się brzmieć przyjaźnie.
- Nie
można obrażać Pana Posejdona – oświadczyli chórem.
-
Słuchajcie „nie można obrażać pana Posejdona”, tak się
składa, że jestem córką Posejdona i chciałabym z nim
pogadać...yyyy...możecie wezwać szefa?
Tryton,
który był największy i najbrzydszy (uznałam go za przywódce)
zmarszczył coś brwio-podobnego i spojrzał na ścianę lodu, którą
uprzednio stworzyłam.
Ups!
Nie powinnam używać lodu mówiąc, że jestem córką boga mórz.
Nie wszyscy są na tyle inteligentni, żeby wiedzieć, iż lód to
woda w innym stanie.
- Nie
jesteś córką Mego Pana, on włada wodą – oświadczył.
Zrobiło
mi się gorąco w brzuchu. Denerwowało mnie to już to ciągłe
:„Jesteś córką Posejdona? Super! Umiesz wywołać powódź?
Nie? A to chociaż...wirek wodny? Nie? A...co umiesz? Lód?
Eeee...jesteś córką Posejdona?”
Nie
pamiętam nic oprócz niesamowitej wściekłości i determinacji.
Annabeth opowiadała mi potem, że wpadłam w jakiś maniakalny
szał. Mój miecz tak szybko zamieniał się w trójząb i na
odwrót, że patrząc na ój pojedynek z trytonami z boku nie była
w stanie stwierdzić czym konkretnie walczę. Powiedziała mi, że
nikogo nie zabiłam. Co najwyżej poważnie zraniłam. Na końcu
utworzyłam ogromny wodny wir, który wciągnął ich wszystkich.
Ocknęłam
się na stojąco co było dość dziwnym przeżyciem.
-
Heleno? - naprzeciwko mnie stał mężczyzna o twarzy, którą
zapamiętałam z najmłodszych i z najdawniejszych wspomnień. Tak
starych, że wydawały się bajką podłapaną w dzieciństwie. W
pierwszym odruchu miałam go ochotę przytulić. Ale powstrzymałam
się. Ryczenie w tym momencie i okazywanie najmniejszych słabości
było rzeczą, której nie chciałam w tamtym momencie.
Nie
odpowiedziałam od razu. Rozejrzałam się po polanie.
-
Gdzie Annabeth?
- Jest
bezpieczna – uśmiechnął się – Dostała ode mnie wskazówki o
które prosiła, wie już jak go znaleźć. Nie martw się.
- To
fantastycznie – spuściłam wzrok na dół.
-
Spójrz na mnie córko.
Podniosłam
głowę do góry. Posejdon był uderzająco podobny do Percy'ego.
Wysoki, wysportowany i opalony. Miał ciemne zmierzwione włosy i
...o bogowie...identyczne jak mój brat morskie oczy. Tak może
wyglądać Percy za dziesięć – piętnaście lat jeśli dodatkowo
zapuści brodę.
-
Jestem z ciebie dumny, moje dziecko.
Nic
nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam co.
-
Będziesz wielkim herosem.
Cisza.
-
Heleno?
- Och,
daj spokój – krzyknęłam – Nie chcę być herosem! Chcę mieć
normalne życie! Chcę wiedzieć kim jestem! Nie chcę przepowiedni!
Nie chcę potworów! Jesteś bogiem, nie zrozumiesz mnie! Dla Ciebie
herosi to tylko głupie pionki!
Cała
dygotałam. Z wściekłości? A może bólu i żalu do ojca, który
tłumiłam w sobie przez piętnaście lat?
-
Córko – położył mi rękę na ramieniu, strzepnęłam ją –
Wiem, że nie było mnie przy tobie przez te wszystkie lata. Nie
będzie mnie przez kolejne.
- Wow
– pociągnęłam nosem – To mnie pocieszyłeś, tato.
-
Naprawdę? - ucieszył się, ale po chwili spochmurniał – No tak,
sarkazm. Zapomniałem, że ty i Percy macie to w genach.
- Czy
on żyje? Wszystko z nim w porządku?
- Tak
– Posejdon pokiwał głową – Może nie w porządku, ale żyje.
Powinniście się spieszyć.
- W
takim razie muszę już iść, prawda? - spytałam z nadzieją w
głosie – Reszta już na mnie czeka. Nie ma czasu do stracenia.
- Masz
rację – ojciec pochylił się i cmoknął mnie w czoło, poczułam
przyjemną woń morza – Powodzenia, córko.
- Pa,
tato – pomachałam mu nieśmiało na pożegnanie. Uszłam jednak
zaledwie parę kroków, gdy krzyknął za mną: - Dziecko! Trzymaj
się daleko od podziemia i ludzi z nim związanym, dobrze?
Jednak,
gdy się odwróciłam, już go nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz