Na biurku stała
fotografia. Była pognieciona i pożółkła w paru miejscach. Mimo
to została oprawiona w złotą ramkę. Przedstawiała trójkę
uśmiechniętych od ucha do ucha dzieci. Najstarszy był ciemnowłosy
chłopak, który stał pomiędzy dwoma dziewczynkami. Niższa miała
krótkie ciemne włosy i radosne granatowe oczy. Wyższa natomiast
miała masę rudych loków. Jej oczy miały złotą barwę.
Niespotykaną złotą barwę...
Tom
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem
po przebudzeniu się była twarz pochylającego się nade mną
Cartera.
- Długo spałeś – stwierdził.
- Aha – podparłem się na łokciu
i zacząłem rozmasowywać sobie kark – Wiesz co? Miałem porąbany
sen. Porwali Percy'ego i pojechaliśmy go ratować. Spotkaliśmy
Thora, wredny dupek swoją drogą, a on zaprowadził nas do Odyna, a
potem okazało się, że Chaos powstaje...
Urwałem widząc minę Cartera.
- Co jest...?
I wtedy dostrzegłem krajobraz za jego
ramieniem. Ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu.
Znajdowaliśmy się na małej polance otoczonej oszronionymi i
ogołoconymi drzewami. Na środku stało ognisko, żar nadal się w
nim tlił. Wokół niego siedziały dziewczyny.
- Czyli to nie był sen? - Carter
tylko pokiwał głową – To z Chaosem też?
Znów przytaknął. Zrobiło mi się
słabo, miałem ochotę zwymiotować. Nadchodziło coś potężnego.
Zawsze dawałem sobie radę. To był mój obowiązek. Dawałem sobie
radę, gdy w domu paryskim rówieśnicy ze mnie kpili. Dawałem sobie
radę po śmierci matki. Dawałem sobie radę w opiece i strzeżeniu
Leny. Teraz nadchodziło jednak coś z czym nie mogłem dać sobie
rady...
- Jaka diagnoza profesorku? -
spytałem próbując opanować drżący głos i rozdygotane ręce.
- Tak szczerze? - Carter turlał po
ziemi małą kulkę, którą uprzedni ulepił ze śniegu, wbiłem w
nią wzrok – Mamy przerąbane.
Przełknąłem ślinę.
- Jak bardzo? Powiedz w skali od
jeden do dziesięciu.
Zastanowił się chwilę.
- Jedenaście.
Zaśmiałem się histerycznie.
- Uff, już myślałem, że mamy
kłopoty – powiedziałem wysokim i naprawdę nie męskim głosem.
Carter uśmiechnął się słabo.
- Czyli co...czeka nas wojna? - nie
wiem co chciałem osiągnąć tym pytaniem. Starałem się chyba
wypaść luzacko.
- Wojna – potwierdził smutnym
głosem Carter. Wojna! Wojna!
- zawołał
radosny głos w mojej głowie. Zamarłem. Myślałem, że już
znikł! Miałem nadzieję, że już nigdy go nie usłyszę! Ale jak
widać...
Niespodzianka,
geniuszu! Nie cieszysz się? Mamy wojnę!
To nie jest
powód do radości... Po co ja z tobą gadam? Wynoś się z mojej
głowy!
Nie
mogę Tom – zaśmiała
się – sam
mnie wybrałeś!
Nie
prosiłem o wariatkę – odparowałem
– prosiłem o pomoc!
Nie zawsze
dostajemy to co chcemy, lecz to o co potrzebujemy...
A następnie zostałem ukarany balladą o wojnie do wygrania, o
wrogach do pokonania i o zabraniu im kieszeni. Za jakie grzechy?!
- E! Śpiące królewny! - wyrwał mnie z zamyślenia głos Sadie
– Idziecie czy nie?
- Mamy śniadanie! - dodała Lena. Wymieniliśmy z Carterem
spojrzenia. W chwilę potem siedzieliśmy z dziewczynami przy
ognisku. Przy ognisku leżały pootwierane opakowania od chipsów i
pianek.
- Ej, wyjadłyście wszystko! - zaprotestowałem.
- Nieprawda! Pogrzebcie głębiej, powinny być jeszcze okruchy –
powiedziała Sadie oblizując palce.
- Po za tym mamy jeszcze jabłka – dodała Lena złośliwie,
sama trzymała nad ogniem patyk, na którym były nadziane pianki.
Miałem ochotę ją udusić...
W końcu jednak zadowoliliśmy się z Carterem jabłkami
(wybieranie z opakowania okruszków było po niżej naszej
godności), ale i tak co jakiś czas rzucaliśmy Sadie i Lenie
spojrzenia spode łba.
- Co teraz będziemy robić? - zapytałem – Już idziemy dalej?
- Jeszcze nie – odparła Annabeth.
- Czemu?
- Jest kilka – zawahała się – niepokojących kwestii, które
trzeba obgadać...
- Niepokojących kwestii? - zdawało się, że tylko ja jedyny
jestem niedoinformowany.
Carter odchrząknął : - No tak zanim się obudziłeś, a
...właściwie ocknąłeś...
- Co masz na myśli mówiąc „a właściwie ocknąłeś”? -
przerwałem mu.
- No, bo...zemdlałeś.
Zemdlałem. Zemdlałem jak jakieś małe, słabe dziecko. Teraz
sobie przypomniałem. Zemdlałem bo przestraszyłem się Chaosu!
Niczym bezbronny chłopczyk, którym byłem, gdy Chaos zabił mi
matkę. Czułem w tym momencie taki okropny wstyd i upokorzenie! Nie
miałem odwagi spojrzeć na Lissę. Bo co ona teraz sobie o mnie
pomyśli?
Carter ponownie odchrząknął: - Widzisz...nie tylko ty zemdlałeś.
Podniosłem wcześniej opuszczoną głowę i spojrzałem na niego.
- Nie tylko ja?
- Nie tylko ty – przyznał – Ja, Sadie i Annabeth. My też
straciliśmy przytomność.
Chciałem roześmiać się z ulgi. Czyli nie jestem słabeuszem! No
bo skoro nawet taka osoba jak Annabeth zemdlała...
- I to jest właśnie najbardziej niepokojące – stwierdziła
córka Ateny, zawsze było w niej tyle powagi, nie miałem pojęcia
dlaczego ona i Percy się spotykają, byli tacy różni – Nie
wiemy dlaczego cała nasza czwórka zemdlała. Naraz!
- Ja mam pewną teorię – mruknął nieco speszony Carter,
spojrzeliśmy na niego – Moim zdaniem jest to coś w rodzaju
stresu pourazowego. Taki odruch osób, które spotkały...Chaos –
rozejrzał się nerwowo jakby miał na nas spaść jakiś meteoryt
czy coś – My i Sadie z nim walczyliśmy, Tom no...on...
- W porządku, zabił mi matkę – to nie było w porządku, ale
nie chciałem peszyć Cartera.
- Tylko nie wiem czy Annabeth...
- Nie, luzik. Ja wpadłam jedynie do Tartaru – prychnęła
zdenerwowana. Carter wyglądał jakby chciał uciec.
- Annabeth, on nie chciał cię urazić – odezwała się Sadie –
mój brat bywa nietaktowny...właściwie zdarza mu się to dość
często...nie wkurzaj się na niego..
- Och, ja się na nikogo nie wkurzam – żachnęła się (tsa,
jasne, jej mina mówiła coś zupełnie innego) – Po prostu –
zacisnęła ręce w pięści tak mocno, że aż zbielały jej
knykcie – Skoro tam dałam sobie radę to teraz też dam! Znajdę
Percy'ego!
Wymieniliśmy spojrzenia. Nie za bardzo wiedzieliśmy czy krzyczy
do nas czy do siebie, a może do krakena, który porwał jej
chłopaka...
- I zamieszkamy w Nowym Rzymie – jej głos gwałtownie
złagodniał, na twarzy pojawił się delikatny i uroczy uśmiech,
w tym momencie byłem w stanie zrozumieć dlaczego syn Posejdona
był w niej zakochany – Będziemy studiować, razem...
- Nowy Rzym?! - powtórzyła Lena.
Annabeth zamrugała.
- No tak...planujemy, że po skończeniu szkoły...
- To czasem nie jest w San Francisco? Na drugim końcu stanów? -
zapytała zaskakująco ostrym tonem.
- Tak – potwierdziła ostrożnie córka Ateny.
- Lena, o co ci chodzi? - spróbowałem złapać moją siedzącą
obok mnie kuzynkę za rękę, ale wyrwała ją i poderwała się
gwałtownie.
- Ty...ty...ty – w oczach zalśniły jej łzy, z całą
pewnością z wściekłości – Ty... - wskazała palcem na
Annabeth – Nienawidzę cię...ty...
- Lena, co ty wygadujesz? - zaniepokoiłem się – Coś cię
opętało? - (okey, to było głupie, jeśli ją coś opętało to
mi przecież nie powie, nie?) - To ta dziwna złość, która jest
w obozie? Prawda? Lena? - chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem
lekko.
- Nie jestem opętana!!! - wyrwała mi się – Dajcie mi spokój!!
- pobiegła w stronę lasku i zniknęła wśród drzew. Chciałem
za nią pójść, ale przytrzymała mnie czyjaś dłoń. Gdy się
obróciłem ku swojemu zdumieniu odkryłem, że to Sasha.
Spodziewałem się Cartera albo Lissy. Na pewno nie jej. Siedziała
tak cicho, że niemalże zapomniałem o jej obecności.
- Daj jej odsapnąć, musi pobyć sama – powiedziała cicho i
były to najprawdopodobniej jej pierwsze słowa skierowane do mnie.
- Ale... - zaprotestowałem – Ja...
- Wiem, też bym jej chciała pomóc. W tym momencie musimy
pozwolić jej pobyć samej.
Wiedziałem, że ma rację. Ale mimo to nie chciałem, żeby Lena
siedziała sama w lesie.
- A jeśli coś jej się stanie? A jeśli coś ją zaatakuje?
- Na twoim miejscu martwiłabym się bardziej o siebie niż o nią
– odpowiedział mi lodowaty, kobiecy głos.
Sadie
A dzień zapowiadał się tak spokojnie i przyjemnie (czyli inaczej
niż zwykle)! Byłam z Leną i Lissą w małej wioseczce niedaleko
miejsca, gdzie rozbiliśmy nasz prowizoryczny „obóz”.
Kupiłyśmy chipsy i jabłka (te ostatnie z myślą o moim bracie i
Tomie, nie ma sprawy chłopcy), a następnie zrobiłyśmy sobie
miły spacerek z powrotem udając, że Chaos wcale nie powstaje i
wcaaale nie ma ochoty nas zniszczyć! A potem pojawiła się ta
wredna królowa śniegu i jej lodowi macho. I dzień już nie
wyglądał tak przyjemnie...
Wszyscy zamarli w osłupieniu wpatrując się w kobietę, która ni
stąd ni z owąd pojawiła się na drugim krańcu polany i zaczęła
wygrażać nam na dzień dobry. I to niby ja jestem niewychowana!
Właściwie przesadziłam nazywając ją kobietą. Była raczej
nastolatką, niewiele starszą ode mnie. Mogłaby jeszcze chodzić
do szkoły. Miała ciemne proste włosy upięte w koński ogon,
skórę białą jak śnieg, oczy barwy mrożonej kawy i nie
nazywała się królewna śnieżka. Chyba.
- Yyyy...zgubiła się pani? - spytał Carter, mój brat chyba
starał się łudzić nadzieją, że ta laska nie oznacza kolejnych
kłopotów – możemy jakoś pani pomóc?
„Królewna Śnieżka” patrzyła przez cały czas na Sashę. Po
jej ustach błądził lekki uśmiech. Nie zaszczycając Cartera
spojrzeniem odparła:
- Jesteś naiwny chłopcem. Jedyne co możecie dla mnie zrobić to
uciąć swe głowy i ułożyć je na tacy – zaśmiała się
lodowato (wow, nie którzy to mają poczucie humoru) – Abym mogła
je wręczyć mej pani.
- Aha, już się robi, podaj mi tylko siekierę – wymamrotałam.
Nie usłyszała tego. To w sumie dobrze. Nigdy nie wiadomo, mogła
„przypadkiem” mieć siekierę przy sobie. A ja za bardzo nie
miałam ochoty sprawdzać jak będę wyglądać z sterczącym mi z
głowy kikutem.
- Kim jesteś? - zapytała Lissa, posłałam jej krzywe
spojrzenie. „Raczej nam tego nie powie Ssali!”. Uniosła lekko
brew co miało znaczyć: „Skąd wiesz?” albo „Zawsze warto
spytać, nie?”
- Po co wam to? Czy znając me imię lżej wam się będzie
umierało?
- Tak? - strzeliła Lissa.
Kącik ust dziewczyny zadrgały. Zdawało mi się, że chce się
roześmiać. Albo śmieje się na swój dziwny demoniczny sposób.
Nie wiedziałam, że „tak?” może być takim świetnym żartem.
- Głupia dziewczyno – pokręciła głową i zachichotała –
Tyle tylko, że ja nie chcę dla was przyjemnej i lekkiej śmierci.
Raczej – uśmiechnęła się jeszcze szerzej pokazując wszystkie
olśniewająco białe zęby – Dłuuugiej i naaaaaprawdę
bolesnej.
Lissa pobladła.
- Chociaż niestety - posmutniała raptownie – myślę, że
akurat ciebie i Annabeth Chase muszę unicestwić jak najszybciej –
westchnęła ciężko – Takie mam rozkazy. Jaka szkoda!
Zawodzenie śmiertelników jest melodią dla mych uszu!
- Polecam ci iść do opery, na pewno ci się spodoba –
stwierdziłam.
- Naprawdę? - zainteresowała się – Dziękuję ci dziewczyno o
cudacznych włosach! Skorzystam z twej rady lecz po wykonanej
robocie!
W pierwszym odruchu chciałam rzucić coś w stylu „nie ma
sprawy”, ale po chwili zdałam sobie sprawę jaką robotę ma do
wykonania. Coś ugrzęzło mi w gardle. I o co jej chodzi z tymi
cudacznymi włosami? Okej, może mam kilka pasem pomalowanych na
zielono, ale to nic dziwnego. Lissa, która jako moja przyjaciółka
zazwyczaj mnie wspiera i we wszystkim się ze mną zgadza (oprócz
tego, że Tom to kretyn) stwierdziła, że wyglądam jakbym odbyła
właśnie bitwę na szpinak w stołówce szkolnej (a uwierzcie mi
raz taka sytuacja się już zdarzyła, ale to cheerleaderki
zaczęły, nie ja!). Gdy poszłam do Walta – mojego boskiego
chłopaka ( boskiego w naprawdę dosłownym znaczeniu) – w
poszukiwaniu u niego oparcia i powiedziałam o tym jak moją
fryzurę skomentowała Lissa, podejrzliwie szybko zmienił temat na
pogodę. „Ładnie dzisiaj, nie?” - wskazał na okno, za którym
widniały czarne, burzowe chmury.
- Już wiem kim jesteś! - pstryknęłam palcami, miałam nadzieję
opóźnić dłuuugą i baaaardzo bolesną śmierć.
Kobieta (nie byłam w stanie myśleć o niej jak o nastolatce)
zmarszczyła nos.
- Naprawdę? Jesteś chyba Egipcjanką, nie greczynką. Raczej
musiałaś mnie pomylić z jakimś innym, waszym bóstwem.
Fajnie, czyli właśnie wyciągnęłam od niej, że jest grecką
boginią. Tylko i tak to niewiele zmienia. I tak najprawdopodobniej
będę zimnym trupem. Poszukałam pozytywów wczesnej śmierci.
Brak szkoły, będę wreszcie z rodzicami, święty spokój i dość
mieszania się w te wszystkie boskie sprawy, brak szkoły, wieczny
odpoczynek...hm...wspominałam już o braku szkoły?
- Grałaś w Krainie Lodu! - wypaliłam.
- W Krainie Lodu?
- No tak śpiewałaś mam tę moc! Wyczarowywałaś bałwanki! I
Śnieg! Nie Lissa?
- Pewnie! – poparła mnie moja przyjaciółka, nie miała
pojęcia co kombinuję. Cóż, nie tylko ona. Ja też nie
wiedziałam co robię! - I jeszcze miałaś rudą siostrę!
- Dokładnie! - przytaknęłam entuzjastycznie.
Kobieta poczerwieniała na twarzy ze złości.
- Wy mnie obrażacie! Nie grałam w żadnej nędznej Krainie
Mrozu! - warknęła.
- Właściwie to lodu...
- Milcz! - wrzasnęła – Zamknij swe usta, Egipcjanko o
zielonych włosach! - chyba ją wkurzyłam, mam do tego wrodzony
talent – Nie śpiewałam żadnych piosenek! Jestem Chione, córka
Boreasza! Grecka Bogini, pani i władczyni mrozu i śniegu!
Postrach herosów! Niesamowita, wszechmocna, niepokonana...
Oprócz tego niezwykle skromna i nieposiadająca ego – dodałam w
myślach. Przechwałki bogini nagle przerwał śmiech. Głośny,
dziewczęcy i złośliwy śmiech dobiegając zza moich pleców.
Odwróciłam się w tamtą stronę. Annabeth dusiła się wprost ze
śmiechu.
- Och, przepraszam – powiedziała przerywając atak wesołości,
ale nadal chichocząc pod nosem – Powiedziałaś Chione? W
zestawieniu z postrach herosów i niepokonana?! - znów się
zaśmiała.
- O co ci chodzi, córko Ateny? - zdenerwowana bogini zacisnęła
ręce w pięści.
- Och, o nic, tylko – Annabeth zachichotała – Naprawdę nie
pamiętasz? Nic ci nie mówi nazwisko – dziewczyna zrobiła
krótką pauzę – McLean? Piper McLean?
Twarz Chione stężała.
- Nie. Wymawiaj. Przy. Mnie. Tego. Nazwiska.
- O co ci chodzi, Annabeth? - zainteresował się Carter.
Dziewczyna machnęła ręką jakby to był drobiazg.
- To naprawdę zabawna historyjka. Nie opowiadałam wam jej? Otóż
moja przyjaciółka Piper...
- Dość tego! - ryknęła Chione – Dość tego gadania! Taka
się czujesz odważna córko Ateny? Jesteś, aż tak silna, by
stawić mi czoło? Wiem coś o osobie, na której zależy ci
najbardziej. Chcesz się dowiedzieć jaki los spotkał twojego
chłopaczka? Tego marnego syna Posejdona?
Nozdrza Annabeth zadrgały, wyglądała jak dzik szykujący się do
natarcia. Jej szare oczy zwęziły się i pociemniały z
wściekłości.
- On nie żyje, durna dziewczyno – zaśmiała się.
- Nie – wymamrotała Annabeth – To nie prawda...Kłamiesz!
- Jak uważasz – uśmiechnęła się lekko, a następnie
zwróciła się do Sashy – Ty, nie musisz ginąć, Sasha.
Przyłącz się do mnie.
- Skąd wiesz jak mam na imię? - aż rozdziawiła usta ze
zdziwienia.
- Wiem o tobie o wiele więcej...Sasho – uśmiechnęła się –
Jestem twoją matką.
…
W następnym momencie ta głupia boginka zaproponowała Sashy
zabicie nasz. Ona natomiast zachowała się bardzo w porządku, bo
odmówiła.
- Jaka szkoda – stwierdziła Chione – to znaczy, że ty
również będziesz musiała zginąć.
Zrobiło mi się żal Sashy. Wiecie, po raz pierwszy raz w życiu
widzi swoją matkę (nie wliczając momentu narodzin) i słyszy coś
takiego. Na jej miejscu bym się załamała. Chociaż nie, cofam
to, ja bym się chyba wściekła. Ale tak na maksa.
- Dziewczyno o cudacznych włosach, wspominałaś coś o
bałwankach? A więc one was zniszczą.
W pierwszym odruchu poczułam ulgę. Może ta bogini była
świrnięta i serio myśli, że pokonają nas słodziutkie i
tłuściutkie bałwanki? I wtedy ze śniegu wyłoniły się osiem
postaci. Zamarłam. Takie bałwanki zapewne ćwiczyły na siłowni
i pochłaniały sterydy na śniadanie.
Potwory miał na oko dwa metry (albo trzy, nieważne, grunt, że
były ogromniaste), a ich maczugi były mojej długości.
- Chyba nie trzeba było mówić o tych bałwankach... -
wymamrotała Lissa, stojąca obok mnie. Właśnie dwa lodowe
„ludki” zmierzały w naszą stronę. I wcale nie były słodkie
ani nieszkodliwe. W ostatniej chwili odskoczyłyśmy z Lissą w
przeciwne strony. Maczuga uderzyła w miejscu, gdzie jeszcze
sekundę temu stałyśmy.
- He-dżi! - wycelowałam różdżką w bałwana. Rozpadł się na
mnóstwo drobnych kawałeczków. Już miałam pogratulować sobie
wspaniale wykonanej roboty, gdy cząsteczki zaczęły się poruszać
i przysuwać do siebie. O, cholera! On się odbudowywał!
- Mu!!!! - Wrzasnęła Lissa. Z ciał bałwanów trysnęła woda.
Rozejrzałam się, żeby sprawdzić jak radzą sobie inni. Tom
zasypywał wrogów gradem strzał. Mój brat zamknął się w
środku holograficznego Horusa. W tym momencie był nieco wyższy
od przeciwników. Co nie znaczy, że wygrywał. Sasha robiła to co
ja i Lissa. Starała się nie zostać przepołowiona maczugą!
Najlepiej chyba szło Annabeth. Robiła szybkie uniki od czasu do
czasu dźgając ich sztyletem. Przeturlała się między nogami
olbrzymów i wylądowała na kolanach tuż obok tlącego się
jeszcze ogniska. Chwyciła rozpalone drewno i cisnęła nim w
potwora. Ramię, w które trafiła roztopiło się. Woda leżąca
na śniegu, która nie tak dawno była ciałem potwora, nie
uformowała się na nowo. W mojej głowie zrodził się plan.
Głupi, ryzykowny i prawdopodobnie samobójczy. Czyli taki jak
zwykle!
W myślach odmówiłam modlitwę do Izydy o jego powodzenie.
Skupiłam się na mojej szafce w duat. Po chwili na moich rękach
wylądował mały, egipski posążek przedstawiający boga śmierci
– Anubisa. Tak naprawdę on wcale tak nie wygląda. Skąd to
wiem? Chodzę z nim. To dość skomplikowane...W każdym razie
posążek jest prezentem od niego. Wiem, wiem. Niektóre dziewczyny
dostają od swojego chłopaka kwiaty inne czekoladki, a ja co?
Figurkę przedstawiającą go. Kocham go za to! Bo widzicie, ten
posążek może uratować mi życie...
- Zwróć na nich swoją uwagę! - syknęłam do Lissy.
- Co? Po co? Jak?
- Nie wiem, sprowokuj ich czy coś – i, żeby pokazać jej co ma
robić wrzasnęłam – Ej, Idioci!
Stwory spojrzały na mnie. Były chyba zbite z tropu.
- Tak do was mówię kretyni!
- Jesteście debilami! - krzyknęła tym razem córka Afrodyty.
Wyszczerzyłam do niej zęby.
- Załapałaś!
- To chyba nie jest za dobry pomysł... - wymamrotała moja
przyjaciółka, ale wróciła do wyzywania lodowych potworów. A ja
zaczęłam śpiewać. Nie, nie zwariowałam. Tak, to miało coś na
celu! Lissa zerknęła kątem oka na posążek. Chyba zrozumiała o
co mi chodzi, co wcale nie oznacza, że to ją uspokoiło. Jej
spojrzenie mówiło: „Zabijesz nas!”.
Było już jednak za późno na zmianę planów. W naszą stronę
zmierzały bałwany.
Wymieniłyśmy z Lissą spojrzenia.
Raz!
Dwa!
Trzy!
Odskoczyłyśmy na boki. Potwory runęły w portal. Ten zamknął
się.
- Zwariowałaś?! A jakby się nie otworzył!!!! - robiła mi
wyrzuty córka Afrodyty.
- Istniała taka możliwość – wstałam strzepując śnieg z
mojej czerwonej kurtki – Ale się udało!
- Gdzie ich wysłałaś?
- Na Saharę – odparłam z dumą. Byłam pewna, że przyjaciółka
mnie pochwali, ale ona tylko zmarszczyła brwi.
- A jak kogoś zaatakują? - zaniepokoiła się.
- Przecież tam nikogo nie ma...Poza tym oni za chwilę się
stopią!
- Możliwe, ale i tak...
Pouczający wykład przerwały jej głośne okrzyki. Spojrzałyśmy
w tamtą stronę. Lena i Chione pojedynkowały się. Córka
Posejdona musiała usłyszeć odgłosy walki z lasu i przybiec nam
z pomocą. Dziewczyna wrzasnęła nagle przeraźliwie i wylądowała
w zaspie śnieżnej.
- Ty!! - ryknął Tom, coś było nie w porządku – Zostaw
ją!!!!
Uniósł się w górę. Napiął cięciwę łuku i ...zaczął
strzelać. Ale jak! Strzelał jak szatan! Jak bóg! Albo jak
bogini...
- Giń!! - Jego głos był podwojony, jakby mówił nie tylko Tom,
ale jakaś dziewczyna – Dam radę tobie, dam radę żelkom! Nie
skrzywdzisz Leny!! Odbiorę ci kieszenie!!
- Co mu się dzieje? - spytała zszokowana Lissa.
- Neith – wymamrotałam – Ale to niemożliwe...
- Neith? Jaka u licha...? - I wtedy zrozumiała. Opowiadałam jej
moją przygodę, w czasie której spotkałam zwariowaną boginkę
łowów – O, nie...
Chione najwyraźniej nie miała już siły robić uników przed
strzałami. Rozpłynęła się wśród zamieci śnieżnej. Uciekła.
Tom natomiast wylądował gładko na ziemi.
- Lissa ja...
Moja przyjaciółka podeszła do niego szybkim krokiem i
spoliczkowała go.
- Chciałem ci powiedzieć...
- A zamknij się! - Głos córki Afrodyty zadrżał, w oczach
lśniły łzy – Jak mogłeś! Jak mogłeś mi nie powiedzieć?!
Wykonała zamach jakby znowu miała mu przywalić, a w następnej
chwili pogłaskała delikatnie po policzku.
- Naprawdę mi na tobie zależało. Wiesz?
- A teraz? - przełknął głośno ślinę.
- Sama nie wiem – odszepnęła cicho, odwróciła się i
podeszła do mnie. Przytuliłam ją.
- Życie jest posrane – załkała.
- I to bardzo – przyznałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz