czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział VII cz.II - Wszyscy mdleją - Perspektywa Cartera

Kiedyś strasznie nienawidziłem upalnych pustyń. Bo co może być gorszego od wielkiego słońca przypiekającego cię żywcem? Okazało się, że jest coś gorszego. Stanie po kolana w śniegu i zamarzanie na kostkę lodu.
    -Na co my tak właściwie czekamy? - zaszczękałem zębami zwracając się do Thora. Wkurzający, nordycki bóg piorunów spojrzał na mnie jak na idiotę.
    - Na Sol, oczywiście.
    - Oczywiście – burknęła Sadie pod nosem. Po raz pierwszy w życiu zgadzałem się w zupełności z moją siostrą. Jaką Sol? Może chodziło mu o sól? W sumie solą sypie się lód, więc może...
    - Patrzcie – Annabeth wskazała palcem na niebo – co to? - przez chwilę nie wiedziałem o co do licha jej chodzi. Ludzie często robią takie rzeczy jak leci samolot. „O patrzcie, samolot! Cieszmy się, bo przecież to jest coś niesamowitego i paranormalnego!” Tak ja to widzę, ale Annabeth nie należała do tej denerwującej grupy ludzi. Już po chwili zrozumiałem o co jej chodzi. Słońce przez jakiś czas normalnie toczyło się swoim torem zbliżając się powoli ku horyzontowi (był zachód), gdy nagle...rozczepiło się na większą i mniejszą część. Ta większa dalej kontynuowała wędrówkę, po widnokręgu natomiast mniejsza podążała w naszą stronę, powiększając się co świadczyło o tym, że coraz bardziej się przybliża. I coraz szybciej. I, że jest naprawdę spora. I ognista.
    - W bok! - ryknąłem. Dziewczynom nie było trzeba dwa razy powtarzać. Jak jedno ciało wszyscy jednocześnie odtoczyliśmy się w prawo – w ostatniej chwili. Wszyscy oprócz Thora. Tuż przed bogiem piorunów zahamował jakiś samochód. Był złoty i promieniował tak mocnym blaskiem, że musiałem zakryć oczy.
    - Thor! - usłyszałem nadmiernie rozentuzjazmowany, kobiecy głos – jak miło cię widzieć! Czemu wcześniej się nie odzywałeś? O, widzę, że przyprowadziłeś śmiertelników!
    Jasność ustała. Przetarłem oczy. Okno Volvo od strony kierowcy było do połowy uchylone. Wyglądała z niego ładna kobieta w okularach przeciwsłonecznych. Miała promienistą opaleniznę i złote włosy. I mówiąc złote nie chcę być poetycki ani nic. One naprawdę były złote.
    - Podwieziesz nas do Asgardu? - zagadnął ją Thor – Wiesz ogólnie sam bym się transportował, ale ci śmiertelnicy...
    - Spoko, rozumiem – powiedziała i chyba puściła oczko - Mogłoby to na nich zrobić piorunujące wrażenie – oboje z Thorem wybuchnęli śmiechem. Przełknąłem głośno ślinę. Mi się ten żart nie wydawał zbytnio śmieszny. Zerknąłem na resztę. Annabeth przygryzła wargi, jej ręka powędrowała niebezpiecznie w stronę sztyletu. Lena zacisnęła dłonie w pięści. Moja siostra zrobiła wściekłą minę. A Lissa przytrzymała Toma, kiedy zatoczył się niebezpiecznie.
    - Ej, ładować się. Myślicie, że Sköll będzie czekał wieczność, aż wy łaskawie ruszycie swoje tyłki? - powiedziała kobieta, a ja uznałem, że to ona jest tą Sol, na którą czekaliśmy.
    - Wchodzimy – zdecydowała Annabeth i pierwsza zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. Poszliśmy w jej ślady. Wiecie, w sumie nawet bez tego bym szedł, bo było mi tak zimno, że nawet śmierć w paszczy jakiegoś egipskiego monstrum wydawała mi się lepsza od zamarznięcia. W paszczy potwora jest pewnie cieplutko...
    Nie zawiodłem się na ogrzewaniu. Działało w volvo jak należało. No wiecie...hm jak to najlepiej ująć...grzało? Thor usiadł z przodu obok Sol. Po chwili pomknęliśmy ku górze.
    - Kto to Sköll? - Nie mogłem się opanować i spytałem. Naprawdę to było silniejsze ode mnie.
    - Och, to taki bóg przybierający wilczą postać- machnęła lekceważąco ręką bagatelizując sprawę – goni mnie.
    - Aha, a po co?
    - Chce mnie pożreć.
    - Że co?
    - Chce mnie pożreć – powtórzyła wolniej i wyraźniej – Jestem słońcem, a on chce mnie pożreć, żeby był koniec świata.
    - Aha – zdołałem wybąkać. Na tym rozmowa się urwała.
    Asgard okazał się ogromnym, złotym miastem w chmurach stojącym na ogromnej platformie. Domy był niskie i zakończone kopułami. Ulicami spacerowali bogowie i boginie. Wszyscy mieli złociste lub rudawe włosy. Przyglądali nam się z ciekawością. Może dlatego, że jakoś wyczuwali to, że nie jesteśmy bóstwami? A może dlatego, że dwie trzecie z nas posiadało ciemne włosy co się w tym blond tłumie rzucało w oczy?
    - Witaj Thorze! Jak się masz? - pozdrawiali wszyscy boga piorunów, choć ich miny mówiły „nadęty pustak”.
    W końcu dotarliśmy do pałacu górującego nad resztą miasta. Spodziewałem się jakiś zawiłych korytarzy i mnóstwa komnat do przejścia, a tu BAM!! Thor pchnął wielkie wrota wejściowe i znaleźliśmy się w sali tronowej...albo też na boisku rugby. Poważnie sala była ogromna! Na jej drugim końcu siedział starszy mężczyzna w złotej zbroi na tronie (bez skojarzeń, na takim królewskim tronie).
    - Co się znowu stało Thorze? - spodziewałem się groźnego króla bogów, a tymczasem Odyn okazał się staruszkiem wyglądającego na styranego i znudzonego życiem, w sumie chyba każdy by się tak zachowywał po tysiącach lat wiecznego życia – I co to za dzieciaki? - westchnął ciężko – Co żeś ty znowu wymyślił synu?
    - To nie ja tym razem! - bóg piorunów wydął usta niczym obrażone dziecko – To GIKKB – przedstawił nas Thor ze złośliwym błyskiem w oku.
    - Ach tak – teraz wyglądał na rozbawionego – A więc podejdźcie bliżej, chłopcy i dziewczęta. A co do ciebie synu...odejdź.
    - Słucham? - wredny uśmieszek zniknął z twarzy Thora. Założyłbym się o to, że oczekiwał naszej egzekucji i chciałby przy tym być.
    - Idź do swojej komnaty Thorze.
    - Ależ ojcze...
    - Nie dyskutuj.
    Thor opuścił salę ze spuszczoną głową i powłócząc nogami. Gdy drzwi zamknęły się za nim Odyn uśmiechnął się do nas serdecznie: - Wiem kim jesteście.
    Zatkało mnie.
    - W sensie...tym..tego ten – wyjąkałem.
    - Wszystko ,Carterze Kane. I nawet więcej.
    - Co masz na myśli? - przełknęłam głośno ślinę.
    - Myślę – odparł powoli Odyn – Że powinieneś się z przyjaciółmi podzielić z tym co ci powiedziała twoja dziewczyna.
    Poczułem jak wielka gula rośnie w moim gardle. Skąd wiedział o Ziyi? I o naszej rozmowie?
    - Carter o czym on mówi? - zapytała cicho Sadie, ale zignorowałem jej pytanie.
    - Panie Odynie, czy to co ona mi wtedy powiedziała ...czy to jest prawda?
    Odyn zamknął oczy i powoli skinął głową. Już się nie uśmiechał. Po chwili cały obraz zaczął mi się rozmazywać. Wszystko wokół mnie rozpływało się we mgle. Krzyknąłem.
    Chwilę potem stałem na otwartej, zaśnieżonej przestrzeni. Obok mnie stała reszta, wyglądali na lekko oszołomionych.
    - Okey...wszyscy się zgodzimy, że to było dość dziwne... - zaczęła Annabeth, ale Sadie weszła jej w pół zdania: - Carter co ci powiedziała Ziya?
    Wziąłem głębszy oddech. Jak jej to powiedzieć? Jak? Walnąć prosto z mostu? Jakoś załagodzić? Ale jak się to da załagodzić? Jednak okazało się, że nie muszę nic mówić. Sadie sama sobie odpowiedziała. Niestety. Oczy mojej siostry zrobiły się mlecznobiałe.
    - Głupi magu! - zarechotała głosem, który do niej z całą pewnością nie należał – Ja powracam! To co zostało stworzone zostanie zniszczone! Chaos!
    Zemdlałem...
    Annabeth
    Otworzyłam oczy. Wrzasnęłam. Znów byłam w Tartarze. Bez Percy'ego. Sama. Bycie samą. Mój największy koszmar. Byłam sama przez pierwsze dwa tygodnie mojej ucieczki z domu, kiedy miałam siedem lat. Byłam sama, gdy Percy zniknął. Byłam sama, kiedy poszukiwałam znaku Ateny. Powoli podniosłam się na nogi. Znajdowałam się w czymś rodzaju głębokiej doliny. Nie dopływał tu nawet Flegeton. A ja czułam jak trujące powietrze przy dotyku mojej skóry pokrywa ją bąblami i niszczy. „Znajdę wyjście, znajdę wyjście” - powtarzałam w myślach, ale wcale nie byłam tego taka pewna. W ogóle w tym miejscy nie mogłam być niczego pewna. Nie widziałam żadnych potworów, ale miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Wtedy na przeciwległym krańcu doliny zobaczyłam coś dziwnego. Mknęła ku mnie fala jakiejś czarnej cieczy. Przymrużyłam oczy. Nie zaraz, to nie ciecz...to są...to przecież...
    - Pająki!!
    Odwróciłam się i rzuciłam do ucieczki. Nie patrzyłam, gdzie biegnę. Miałam tylko jeden cel – jak najdalej od tych czarnych paskudztw. Pędziłam ile sił w nogach nie odwracając się za siebie, gdy nagle tuż przede mną wyrósł wysoki, ciemny mur. Zahamowałam unikając zderzenia z nim. Zaczęłam walić pięściami w ciężki kamień, z którego był zbudowany.
    - Znikaj! Znikaj! - piszczałam. Była to najprawdopodobniej najgłupsza rzecz, którą robiłam w życiu. Nie miałam broni, nie miałam drogi ucieczki. Poczułam jak coś małego zaczyna pełznąć po mojej nodze. Zrobiłam gwałtowny obrót przylegając plecami do muru. Pająki zaczęły powoli na mnie wchodzić. Zaczęłam tupać nogami i strzepywać je rękami, ale na miejsce zabitego robactwa przybywało następne. I jeszcze szybciej wdrapywało się po moim ciele. Były w końcu wszędzie. Ostatnie co zobaczy łam to pająki przykrywające moje oczy.
    Obudziłam się. Nadal stałam oparta o mur. I nadal byłam w tartarze. I wtedy zobaczyłam człowieka. Stał naprzeciwko mnie zaledwie parę metrów dalej. Serce podeszło mi do gardła. Podobnie jak w Nowym Rzymie, kiedy ujrzałam go po miesiącach rozłąki. Percy. Mój glonomóżdżek. Bez namysłu pobiegłam w jego stronę. Wyciągnęłam ręce, żeby go przytulić. On zrobił to samo. Coś było dziwnego w jego twarzy, nie uśmiechał się jak zwykle. Ale to było nie ważne...
    Chwycił mnie za gardło. Zaczął dusić. Próbowałam oddychać,wyrwać mu się. Był jednak o wiele silniejszy.
    - Percy – próbowałam powiedzieć – Przestań...
    Bum!! Uderzył moją głową o mur. Bum! I drugi raz. Bum! I trzeci. Bum! Rozpaczliwie próbowałam złapać powietrze Przed oczami zaczynałam mieć mroczki. W jego morskich oczach było tyle nienawiści...Tak samo jak wtedy, gdy dusił Achlys w oparach jej własnych trucizn. Straciłam przytomność...
    Annabeth!!! Nie!
    To dziewczynka!
    Annarcy...
    Mamo, nie zostawiaj mnie! Proszę...
    Percy
    Do pomieszczenia weszły dwie drakainy. Jedna z nich prowadziła na smyczy...gryfa. A moja mama nawet na psa się nie chciała zgodzić!
    - Słyszałaś o tym chłopaku? - zagadnęła pierwsza.
    - Tym herosie? Coś się z nim stało?
    - Tak, uciekł.
    - Och...Pani się chyba zezłościła, prawda?
    Drakaina pokręciła głową.
    - Nie?
    - Nie, była całkowicie spokojna, gdy się o tym dowiedziała...Dziwne.
    - Podejrzana sprawa – przyznała jej towarzyska.
    - A jak się w ogóle nazywał?
    - Jackson Peterson czy jakoś tak...
      W tamtym momencie zagotowało się we mnie. Nikt nie będzie przekręcał mojego imienia i nazwiska! I to jeszcze w taki sposób. Wyskoczyłem zza zbiornika. Ostatnie co zobaczyły drakainy i gryf był orkan w akcji i mój mściwy uśmieszek. Ej ,to one zaczęły! Wybiegłem z łazienki. korytarz nadal był pusty. Nie wiedziałem dokąd mam iść, jak się stąd wydostać. Uznałem więc, że zrobię tak jak poprzednio. Wyczułem ogromne pokłady wody. Ruszyłem biegiem w tamtą stronę zdając się na instynkt. A co! Zza zakrętem zobaczyłem grupkę potworów. Przeciąłem dwa za jednym zamachem. Jednego pchnąłem na drugiego płazem miecza. Jeszcze innego przebiłem na wylot. Nie zwolniłem pędu. Skręt w kolejny korytarz. Kolejne potwory. Kolejne pchnięcia, cięcia, blokady. Wbiegłem do wielkiej komnaty. Tej samej, w której byłem biczowany. Woda powinna być tu. Nie rozumiałem, przecież nie ma tu ani kropelki. Zamarłem. A co jeżeli woda jest, pod spodem. Lód! Ta twierdza czy też SPA potworów (nie widzę wielkiej różnicy) musi być zbudowana na lodzie pod, którego powierzchnią jest woda. W mojej głowie zrodził się plan. Jeżeli skoczę przez okno nabiorę takiej prędkości, że przebiję. Zanim zginę od upadku woda, która jest pod spodem uleczy mnie. Mam w każdym razie taką nadzieję.
      - Zatrzymaj się, herosie! - rozkazał mi chłodny kobiecy głos. Odwróciłem się w stronę, z której dobiegał. Po schodach schodziła powoli zakapturzona postać.
      Prychnąłem.
      - Nie pokonasz mnie. Chcesz się zmierzyć?
      Wydawało mi się, że postać roześmiała się pod kapturem.
      - Nie wygrasz ze mną naiwny herosie.
      I wtedy świat naokoło mnie zawirował. Komnata zniknęła. Stałem w pustce. Nagle wokół mnie zaczęły wirować twarze moich bliskich. Wykrzywionych w bólu. Wrzeszcząca Lena. Umierająca Annabeth. Zrozpaczony Grover. Moja mama o dziwnie pustych, czarnych oczodołach. Jakieś dziecko. Płaczące dziecko. Spalony obóz. Pole bitwy pełne martwych ciał moich przyjaciół. Zniszczenie, śmierć...Martwa Annabeth, mama, Lena, złotowłosa dziewczynka, wszyscy...
      - Dość, przestań! Błagam! – Nicość rozwiała się w tym momencie. Orkan wysunął mi się z ręki. Zakapturzona postać podeszła do mnie. Poczułem zimne, zakrzywione ostrze do mojej szyi.
      - Teraz zginiesz – warknęła. Była na tyle blisko, że widziałem duże złociste oczy patrzące na mnie z kaptura. Znałem ją. Nie wiedziałem skąd, ale znałem. Takiej barwy oczu się nie zapomina...
      - Percy Jackson umrze! - zaklaskała w dłonie jakaś drakaina. Też cię lubię!
      - Jackson? - powtórzyła kobieta – Znasz Helenę Jackson? - chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że mówi do mnie. Skłamać czy nie?
      - Tak – bo w sumie co by dało to, że powiem nie? Ostrze powoli cofnęło się z mojej szyi...A po chwili plask! Dostałem czymś w tył głowy. Straciłem przytomność...i już wiedziałem skąd ją znam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz