czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział XII Rudolf - Perspektywa Toma i Leny


- A więc – Lissa uporczywie udawała, że mówi do świerku za moimi plecami – Masz w sobie zbzikowaną boginkę. Tak?
- Nie ujął bym tak tego – burknąłem pod nosem, spojrzała na mnie, wreszcie – Mam w sobie na maksa mega zbzikowaną boginkę.
Parsknęła.
- Tomie Morel – pokręciła głową z niedowierzaniem – Jesteś najmniej optymistyczną osobą jaką znam.
- No mam tyle powodów do bycia optymistycznym – pomyślałem z sarkazmem, ale nie powiedziałem tego na głos.
- Może byłbym bardziej optymistyczny, gdyby ludzie byli dla mnie milsi – westchnąłem ciężko zanim zdążyłem ugryźć się w język.
Zmrużyła oczy.
- Ludzie są dla ciebie mili. Chyba, że oczekujesz jakiś ukłonów i całowania stóp to się na tym przejedziesz...
- Jesteś moją przyjaciółką? - zapytałem znienacka.
- Z tego co wiem to tak – odparła lekko zaskoczona – A co?
- Nie widać tego – zacząłem się skarżyć – Jesteś dla mnie nieprzyjemna, wredna i...dzisiaj nawet mnie uderzyłaś!
- Przepraszam, zapomniałam, że dziewczyn się nie bije – zaszydziła.
- O! Widzisz?! Jesteś okropną przyjaciółką!
- Udowodnię ci, że nie – zdenerwowała się – Przysięgam na Styks, żeby zrobić wszystko co poprawi ci humor!
- Na Styks? Wszystko?
Zmieszała się nieco.
- Głuchy jesteś? Tak, wszystko i na Styks.
Poczułem, że szczerzę się jak głupi.
- Umów się ze mną.
Zamrugała.
- Proszę?
- Głucha jesteś? - przedrzeźniałem ją – Ja. Ty. Kino. Gdy tylko wrócimy z misji.
Lissa chciała już coś odpowiedzieć (albo mnie uderzyć), ale wtedy Annabeth oznajmiła, że pora ruszać dalej.”
Ale jej już nie ma. Nie ma. Wszystko stracone.
Stałem i patrzyłem na wejście do jaskini. Zawalone. Kojarzyło mi się teraz z grobowcem. Z miejscem, w którym moi przyjaciele już na zawsze pozostaną.
Sadie.
Carter.
Lissa.
Lena dotykała moje ramię. Próbowała dodać mi otuchy choć sama również była zapłakana. Czemu ta durna jaskinia się zawaliła? Chociaż nie zrobiła tego sama z siebie...
- Ty! - ryknąłem odwracając się gwałtownie w stronę Annabeth – Jak mogłaś! To wszystko twoja wina!
Patrzyła na mnie z przerażeniem, ale nic nie mówiła. Jakby nie mogła kontrargumentować moich oskarżeń. Tyle mi wystarczyło. Rzuciłem się na nią i z impetem przywaliłem jej w twarz.
- Tom, nie! – zaprotestowała Lena, ale miałem to w nosie. Ponownie uderzyłem Annabeth. Nie zachwiała się nawet. Zamknęła tylko oczy. Po policzkach sunęły jej łzy. Rozwścieczyło mnie to dodatkowo.
- Dość tego! - szczupła i drobna ręka chwyciła mnie za nadgarstek – To przecież nie jej wina.
- Nie jej? Nie jej?! - krzyknąłem piskliwie – A czyja?! Ciągnie nas tu za sobą, bo chce ratować chłopaka. Nie dba o to co się dzieje w obozie! Nie dba o nic i nikogo! Dla niej liczy się tylko Percy! On już pewnie nie żyje, Annabeth, otwórz oczy!
Podbródek jej zadrżał.
- Masz rację – powiedziała cicho – Nie powinnam was ze sobą brać. Masz prawo być na mnie wściekły. Wracajcie z Leną do obozu.
- Teraz to niewiele da, nie zwróci to Sadie, Carterowi i Lissie życia – stwierdziłem oschle starając się nie rozpłakać. Ale po chwili cała złość minęła. Czułem tylko ból.
Taki sam jak po śmierci matki.
- Przepraszam, że cię uderzyłem.
Wzruszyła ramionami.
- Daj spokój, mogło być mocniej.
Uniosłem brew.
- To jakieś wyzwanie?
Zanim zdążyła się odgryźć odezwała się Lena.
- Tak, tak urocze pogodziliście się. Na twoim miejscu, Annabeth, oddałabym mu. Wy się tu tak jednoczyliście się, a ja w tym czasie zrobiłam coś pożytecznego.
- Niby co? - spytałem się jej dość sceptycznym tonem.
- Wiem, gdzie iść – wskazała palcem w górę, na szczyt. Wiatr rozegnał mgłę wcześniej zasłaniającej czubek. Stała tam ogromnych rozmiarów twierdza.
Przełknąłem głośno ślinę. Następnie zadałem najgłupsze pytanie jakie w tamtym momencie można sobie wyobrazić.
- Jesteś pewna, że to tam?
Przewróciła oczami.
- Nie, mamy tu przecież na pęczki strasznych i mrocznych zamczysk, które możemy sprawdzić.
- Racja – wymamrotałem czując, że odpływa mi krew z twarzy.
- Tom – Annabeth położyła mi rękę na ramieniu – Jeśli nie chcesz, nie musisz z nami iść. Zrozumiem, nikt nie będzie uważał cię za tchórza.
- Nie, potrzebujecie mnie – powiedziałem, ukrywając jak bardzo się boję.
- Dobra. Tylko jaki plan? - chciała wiedzieć Lena.
Annabeth myślała chwilę.
- Dajcie mi moment.
Córka Ateny podeszła do drzewa i oderwała spory kawałek kory z wyjątkową brutalnością. Zrobiło mi się żal drzewka.
- Lena, chodź tu – zawołała – pomożesz mi.
- A ja? Co mam robić? - poczułem się niepotrzebny.
- Ty? Zbieraj siły. Będziesz nas musiał przenieść na górę.
Lena
- Gotowi?
Skinęłam głową.
- Nie ma wątpliwości?
Są. I to bardzo duże.
- Ruszaj.
- Czuję się Rudolf czerwono - nosy - poskarżył się Tom. Ale w następnym momencie odepchnął się od ziemi. Zaczęliśmy lecieć. Na twarzy poczułam podmuch lodowatego wiatru. Zapewne darłabym się jak opętana, gdyby nie to, że język przymarzł mi do podniebienia. Czułam się okropnie, przyczepiona do deski, jakimiś prowizorycznymi pasami. Wynalazek Annabeth, żebym i ja (za jakie grzechy bogowie) i ona (a mówią, że dzieci Ateny są mądre) mogły polecieć razem z Tomem. Naprawdę kocham mojego brata, ale w takich momentach jak tamten zastanawiałam się czy dla takiego dupka warto. Tom nie przesadzał z tym Rudolfem. W pasie przewiązany był ala – uprzężą, którą był połączony ze mną i Annabeth. Powiedziałabym mu, że wygląda jak koń, ale nie chciałam mu zrobić przykrości. Tak, tak. Ja, która nie chce zrobić komuś przykrości. Ten świat schodzi na psy.
Tom coś wrzasnął, ale przez wiatr nie usłyszałam treści jego krzyku.
Bum!! Łup!!!
Przez ten ból dowiedziałam się o kościach, o których dotąd nie miałam pojęcia, że istnieją.
I wolałabym, żeby tak pozostało.
Teraz wiedziałam też jeszcze jedno. Tom krzyknął : „Uwaga!”
- Wszystko w porządku? - Annabeth podbiegła do mnie z zaniepokojoną miną. - Oprócz tego, że mam pogruchotane wszystkie możliwe kości? Tak, chyba tak. W porządku. Podała mi rękę i pomogła mi dźwignąć się na nogi.
- Gdzie jesteśmy? - zaczęłam rozmasowywać sobie głowę i rozglądać się dookoła. Tom był cały spocony i rozdygotany. Głowę miał opartą o kolana. Chyba znowu płakał. To nie mogło być zwykłe zauroczenie. On naprawdę musiał kochać Lissę. Spojrzałam najpierw na Toma i na Annabeth. Oboje wydawali się smutni, wypompowani z życia... Moja przepowiednia ma rację. Zawsze myślałam, że chodzi w niej o to, że heros, którego pokocham (błe, błe, rzyg, rzyg) zdradzi i zabije mnie. Ale to nie koniecznie tak. Sama utrata bliskiej osoby zabijała od środka. Miałam tu dwa żywe (jeszcze) przykłady.
- A jak myślisz – wyrwał mnie z zamyślenia głos Annabeth. Staliśmy na marmurowym podeście. Na lewo znajdowała się wysoka ściana i niemal równie ogromne drzwi.
- Tam gdzie powinniśmy być – przyznałam. Następnym momencie nie pytając o pozwolenie podeszłam i zapukałam.
- Zwario...!!! - Annabeth nie zdążyła skończyć, gdy wrota rozwarły się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz