środa, 3 lutego 2016

Rozdział X

Nie po raz pierwszy tego dnia poczułam się jak ser szwajcarski. A pędzący w moją stronę sztylet, mówił mi, że nie po raz ostatni. Co najgorsze wpakowałam się w to samo...Nie żeby była to nowa okoliczność...
- Czy żaden z twoich...au...dotychczasowych uczniów nie zgłosił reklamacji...ej,ahhh... - dziewczyna po raz kolejny dźgnęła mnie w wątrobę...W każdym razie tam powinna być moja wątroba – chyba jednak była mądrzejsza od swojej właścicielki i wzięła nogi za pas.
- Nie mieli za bardzo jak – z tymi śnieżnobiałym i nieco przerażającym uśmiechem rozbawienia Annabeth wcale nie wyglądała jak młoda matka, która przeżyła (brzmi jakby opowiadała o wypadku samochodowym czy jakimś tragicznym wydarzeniu, ale po rozmowie z nią nie uważam, żeby to była przesada, serio) poród niecałe dwa tygodnie temu. Bardziej przypominała Xenę wojowniczą księżniczkę. Spojrzałam na jej jak zwykle wysportowaną sylwetkę pozbawioną pamiątek po ostatnich dziewięciu miesiącach i biorę poprawkę. Miała wygląd członkini klubu fitness – reklamującej pastę do zębów i samoopalacz.
- O czym myślisz? - dźgnęła mnie w policzek i choć ostrze sztyletu zabezpieczone zostało skórzanym materiałem to mimo to poczułam pulsujący ból. Właśnie zaliczyłam kolejnego siniaka. Po prostu program pomocy obywatelskiej. Czeka cię ostateczna bitwa z Chaosem? Obawiasz się o to, że twoja uroda (nawet ta na poziomie ujemnym) może ucierpieć? Nic bardziej mylnego! Bądź szybszy od potworów mogących cię oszpecić – zrób to sam! Już teraz umów się na trening z Annabeth Chase.
- O tym czy ze świnki skarbonki starczy mi na jakąś dobrą operację plastyczną – odburknęłam, a kiedy w odpowiedzi prychnęła cicho rozbawiona zamachnęłam się na nią moim sztyletem. Ten, który dostałam od matki? Na piętnaste urodziny? Nikt nie kojarzy? Dobra, lecimy dalej.
Córka Ateny wykonała błyskawiczną blokadę, którą oprócz ochrony swojej klatki piersiowej załatwiła przy okazji mojej broni lot na księżyc. Utwierdzając mnie przy okazji w tym, że tysiąc razy lepszym i użyteczniejszym prezentem na urodziny niż sztylet byłoby porshe. Wtedy przynajmniej mogłabym ją przejechać.
- Bogowie, Lissa – pokręciła głową z niedowierzaniem – To nie jest miecz albo topór. Czy też maczuga...Nie możesz tym machać tak jakbyś chciała rozczłonkować całą armię za jednym zamachem! Wszystko zależy od pracy nadgarstka... - i zaprezentowała kilka skomplikowanych ruchów, wyginając rękę i sztylet pod najróżniejszymi kątami.
- Widzisz? To wcale nie jest trudne – pouczyła mnie kończąc ten szybki, niesamowity i oczywiście wiele wyjaśniający pokaz. Ta lekcja szermierki nauczyła mnie z pewnością jednej rzeczy. Dowiedziałam się właśnie jak się nigdy nie obronię.
- Mam dość – oznajmiłam, kiedy Annabeth podała mi mój sztylet i przyjęła pozycję bojową – Mama chyba dała mi to do piłowania paznokci, nie do walki.
- I nie chcesz się nauczyć nim walczyć? - zapytała z powątpiewaniem mrużąc oczy.
- Powinnam uszanować jej decyzję – pokiwałam z powagą głową. Opadłam na mój zmęczony tyłek i stwierdziłam, że chyba mniej mnie bolał jak stałam. Z tym, że jakbym spróbowała teraz wstać to by mi odpadł. Chyba.
- Jaaasne. To na pewno nie ma nic wspólnego z tym, że jesteś wykończona i się mnie boisz – zadrwiła, ale podała mi butelkę po Spricie wypełnioną nektarem i usiadła obok. Pijąc coś co smakowało jak żelki utopione w gorącej czekoladzie z dodatkiem cukru (zrobiłyśmy kiedyś coś takiego z Sadie, nie próbujcie robić tego w domu) obserwowałam córkę Ateny kątem oka. Teraz, kiedy nie była zajęta walką widać było ciężar, który ją przygniatał. Zamyślona – brwi ściągnięte z niepokoju i lekko drżące kąciki ust. Oderwałam usta od dzióbka, a ścianki butelki wróciły do swojego poprzedniego kształtu. Patrzenie na wykrzywioną zmartwieniem i cierpieniem twarz dziewczyny sprawiła, że nektar zaczął smakować bardziej jak stara opona – nie pytajcie skąd mam takie doświadczenia. - Są jakieś wiadomości? - zagaiłam niepewnie.
Kiedy na mnie spojrzała miałam wrażenie, że ktoś walnął mnie drewnianą pałką w łeb. A gdy przemówiła, cichym i przerażająco spokojnym głosem, że dodatkowo zostały na nią nadziane kolce.
- Z obozu? Nie. Odkąd miałyście tę wizję iryfon nie działa – zadygotała – I wiesz co? To nawet dobrze. Boję się co bym zobaczyła po drugiej stronie...
Najwyraźniej dzisiaj jest dzień nietaktu i odbierania nadziei ludziom, bo zanim zdążyłam ugryźć się w język wypaliłam:
- Ale jak możesz tak żyć? W tej niepewności? Nie wiedząc czy... - urwałam, bo zdałam sobie sprawę jaką frazą musiałabym zakończyć tą wypowiedź. Mimo to Annabeth wiedziała o co mi chodziło – może jeszcze przede mną.
- Czy Annarcy żyje? - dokończyła.
- No..eee..nieee...yyy...znaczy...Patrz! Bogowie! To prawdziwy centaur!
Ją jednak nie fascynował przechadzający się Chejron. Może dlatego, że widywała go od najmłodszych lat codziennie i uczył ją jeździć na rowerze?
- Gdyby nie żyła wiedziałabym – stwierdziła szeptem – Jestem jej matką. Wiem, że jest bezpieczna tak samo jak to, że Percy wróci cały... - zatkała usta dłonią.
- To ja już pójdę – bąknęłam. Skinęła głową.
- Tak, ja też. Muszę się dowiedzieć o co chodziło Atenie z waszego...objawienia – przetarła twarz rękawem. Prawie nie było widać, że płakała.

Podobnie jak wtedy pomyślałam, że to sen. Tylko, że wtedy się myliłam, a teraz nie. Spałam śniąc o tamtej nocy.
Przemykamy się ciemnymi korytarzami domu Brooklińskiego. Podłoga jest lodowata, ale ręka mocno trzymająca moją - ciepła. Tom ciągnie mnie za sobą w nieznane, a moje serce świruje.
Wypadamy na chłodne nocne powietrze. Cóż spodziewałam się czegoś bardziej ekscytującego niż spacer na balkon, ale sam fakt, że Tom zakradł się do mojego pokoju w nocy był obiecujący. I romantyczny. I jak na morale mojego chłopaka niezwykle ryzykowny. Postanowiłam się postarać i zerwać z tradycją – po raz pierwszy nie zniszczę tej odrobiny romantyzmu naszej randki.
- Bogowie! - podeszłam do barierki robiąc zachwyconą minę – Nie wiedziałam, że tu jest tak pięknie! Miasto nocą...I te światła...które niszczą środowisko naturalne i połowa z nich należy do nocnych klubów...Ale to nie ważne, ponieważ to najpiękniejsza noc w moim życiu...
- Lissa – Tom przerwał mi mój wspaniały wywód.
- Co? - zamrugałam wyrwana z natchnienia.
- Nie musisz odwalać sceny balkonowej – powiedział.
Uśmiechnęłam się.
- Uf, dzięki. Chwila, czy ty właśnie powiedziałeś, że coś odwalam? To było pierwszej klasy aktorstwo i to w dodatku całkowita improwizacja!
- Lissa – przemówił cicho i łagodnie, a mi coś przewróciło się w żołądku. Czy on kiedyś przestanie tak działać? Nie, nie mam tu na myśli, że wywołuje biegunkę. Tylko...
- Jeżeli chcesz się nad czymś sztucznie zachwycać to nad tym – delikatnie ujął moją brodę(nie, nie taką włochatą) zadzierając mi głowę do góry – Wyjdzie ci bardziej przekonująco – szepnął mi do ucha.
Tom nie miał racji. Teraz mój zachwyt nie był ani trochę sztuczny. Spodziewałam się ciemnego, pozbawionego konkretnego koloru sklepienia pomieszanego z brzydkim, szarym dymem Brooklynu.
Zamiast tego były gwiazdy. Tysiące konstelacji, miliony gwiazd – każda inna, niesamowita oddalona od nas o tysiące kilometrów.
- Jak? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Dlaczego je widać? - poczułam na moim policzku, że kącki jego ust unoszą się do góry – W końcu jestem synem pana niebios, co nie? Powiedzmy, że zabawiłem się w prywatną oczyszczalnie powietrza Brooklynu...choćby na jedną noc.
Wykręciłam się lekko w jego objęciach i dałam buziaka w policzek.
- Musiałeś się namęczyć – stwierdziłam – Dziękuję. Już nawet nie przeszkadza mi to, że nie zapaliłeś świeczek i nie zamówiłeś pizzy.
- Naprawdę? - zapytał sarkastycznie.
- No, nie – przyznałam uczciwie – Tej pizzy jeszcze mi trochę żal.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu.
- To strasznie nietrwałe.
- Hm? - nie zrozumiał.
- Twój wysiłek. Przecież za tydzień, może dwa powietrze będzie jeszcze bardziej zanieczyszczone niż wcześniej. Wszystko będzie takie jak dawniej.
- Przecież tak samo jest z potworami – uznał – Odradzają się i odradzają. A my je tak czy siak zabijamy. Choć wiemy, że nasz wysiłek pójdzie na marne.
- To jednak co innego...
- Moja matka zawsze mówiła, że nie istnieje samo dobro. Za każdą szczęśliwą chwilę płacimy cierpieniem – nic nigdy nie jest do końca białe ani czarne – powiedział w zadumie. Odwróciłam się tak, że staliśmy twarzą w twarz. W czasie tego manewru nawet na sekundę nie wypuścił mnie z objęć.
- Każdej akcji towarzyszy reakcja? - położyłam dłonie na jego szczupłych policzkach – Czyli albo się rozstaniem albo spadnie na nas fortepian?
- Nie – oznajmił z mocą – Będziemy szczęśliwi.
Kiedy mnie całował pomyślałam, że chciał coś jeszcze dodać. Na pewno będziemy szczęśliwi. Co nie oznacza, że nie będziemy cierpieć.

- Spotkaj się ze swoim przeznaczeniem, dziecię Nilu.
Obudziłam się zlana potem. Na sąsiedniej pryczy Sadie chrapała smacznie. Musiałam z kimś pogadać. A jeśli chcesz żyć lepiej nie budź Sadie Kane. Z resztą nie ją teraz potrzebowałam.
Zaledwie kilka minut zajęło mi dotarcie do namiotu, w którym spał Tom. Ostrożnie podeszłam do jego legowiska i...krzyknęłam. Czyli opuścił mnie. Dlaczego, ach, dlaczego do cholery ta prycza była pusta?

5 komentarzy:

  1. Trzy słowa:
    GE-NIAL-NE!
    Sorki, to jedno słowo... Ale cicho być! Mówię trzy słowa to trzy słowa!
    Andzia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałabym! Zadżemisty szablon!
      Andzia

      Usuń
  2. A ja powiem też swoje trzy słowa: zajebiście, wspaniale i genialnie?
    M=D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nareszcie! Długie dni czekania na nowy rozdział! Super itd, no jak zawsze. A tak wql to fajny szablon ;D A.

    OdpowiedzUsuń